XI

712 36 4
                                    

The blood on the trax must be mine

The fool on the hill and I feel fine

Don't look back cos you know what you might see…"*

Czasem nienawidzę mieć racji. Zwłaszcza w takich wypadkach, jak ten.

Oddycham głęboko. Poddanie się emocjom to ostatnia rzecz, jaką w tej sytuacji powinienem zrobić.

– Czy udało im się kogoś odbić? – Znajduję się chwilowo w szczerym polu, gdzie aportowałem się z Ministerstwa natychmiast po zorientowaniu w sytuacji. Jest tu jednak zadziwiająco wiele osób, niemal wszyscy w szatach oznaczonych złotą literą A. Przyświecamy sobie różdżkami. Swoje pytanie kieruję w przestrzeń, odpowiada mi jednak Lysander Camden, blady i zdenerwowany.

– Nie, na szczęście nie, szefie. Kiedy zaatakowali, zareagowaliśmy bez zastanowienia, a posiłki przybyły po kilku minutach. Większość… napastników uciekła.

– Ach tak… – Patrzę na młodego aurora spod zmrużonych powiek. – Co znaczy większość?

Stojący opodal Ron kaszle lekko, zawracając moją uwagę i posępnym gestem wskazuje, abym poszedł wraz z nim w stronę pobliskich zarośli. Bez zbędnych komentarzy idziemy w to miejsce, z nieodłącznym Lysandrem niemal drepczącym nam po piętach. Towarzyszy nam ogólne milczenie. Mam wrażenie, że ostatnio moi pracownicy czują do mnie jakiś specjalny respekt… albo bardzo się przejmują tym, iż w ich szeregach jest kabel. Doprawdy, zrobiliby lepiej gdyby normalnie do mnie przyszli i porozmawiali o swoich podejrzeniach…

Na widok leżącego w krzakach ciała mój nastrój pogarsza się nieznacznie. Nie mogę powiedzieć, żebym się tego nie spodziewał.

To ciemnowłosy mężczyzna, brunet w szatach czarodzieja, na pierwszy rzut oka około trzydziestoletni; ktoś zdjął mu z twarzy czarną maskę, która leży obok ciała. Od razu też widać, iż dostał skuteczną Avadą.

– Szkoda, że nie żyje – konstatuję. – Jak wszyscy wiemy, trup nic nam nie powie.

Kontemplujemy przez moment ów ważki fakt.

– No cóż, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Lysander, zajmij się ciałem. Czy ktoś go rozpoznał? – pytam Rona. Odpowiada mi stanowczym potrząśnięciem głową. – Trzeba je oddać do identyfikacji – mówię, sam pochylając się nad tym, co jeszcze niedawno było żywym, zapewne myślącym człowiekiem. Leżącą obok ciała różdżkę ujmuję w dłoń przez rękaw. – Zobaczymy, czy ona nam czegoś nie powie.

Oddaję ją aurorce zajmującej się wszelakimi ekspertyzami.

– Mogło być gorzej – stwierdzam sentencjonalnie. – Przynajmniej nikt z naszych nie ucierpiał.

Spokojnym krokiem wracam do moich ludzi, wciąż zachowujących milczącą powagę i zajętych pilnowaniem konwoju więźniów, mających dotrzeć dziś do Azkabanu. Większość z nich to nie tak dawno osądzeni śmierciożercy.

Tłumię pełne irytacji westchnienie.

– To świetnie, że tak dobrze obroniliście i siebie, i więźniów, którzy, domyślam się, nie współpracowali. – Obrzucam spojrzeniem poszarzałe z gniewu i, zapewne, rozczarowania twarze tych ludzi. – Zadbajcie, by strażnicy w Azkabanie się o tym dowiedzieli.

Druga strona świtu Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz