Zatrzymał się na ogromnym, przyszpitalnym parkingu. Drżąc ze strachu oraz zimna, wybrał numer, dzwoniąc do Sana, przebywającego, jak sądził, w budynku, na który właśnie spoglądał.
— Już jestem! — zawołał, wysiadając. Zamknąwszy auto, ruszył przed siebie, w stronę głównego wejścia. — Dokąd mam iść? Na które piętro?
— Na parter. Czekam tam, obok drzwi.
Rozłączył się, przechodząc w trucht. Nie zważając na zimno — nie ubrał przecież płaszcza — dotarł na miejsce. Zwolnił, wchodząc do środka. Rozejrzał się, dostrzegając studenta. Dysząc, podszedł bliżej, z trudem łapiąc oddech.
— San... — wydusił. — Rozmawiałeś z lekarzami? Co ci powiedzieli?
— Lekarze? Niewiele. Ale wiem co nieco o wypadku... Ktoś, jakiś kompletny pojeb, wjechał w grupę przechodzących przez ulicę ludzi...
— Boże... — wyszeptał, czując przerażenie, jeszcze większe, niż przed momentem. — Gdzie oni są? Yeosang i Woo... — Ruszył korytarzem, rozglądając się. — Muszę wiedzieć, co z nim. Muszę wiedzieć, czy on...
— Stój! — Choi zatrzymał Parka; przystanęli, mierząc się spojrzeniami. — Dowiem się wszystkiego, mam tu znajomości. A ty usiądź, czekaj tu na mnie, słyszysz?! Nie odchodź...
Poddał się. Opadłszy na krzesło, westchnął z bezsilności, drżąc ze strachu. Zastanawiał się, co z Yeosangiem, co z jego kruchym maleństwem... Stał się ofiarą, przypadkową ofiarą nieobliczalnego szaleńca.
— Dlaczego on? — wyszeptał, nie powstrzymując łez; przytłoczony bezradnością, zwiesił głowę, zaciskając powieki. Łzy kapały na mocno zaciśnięte pieści, ręce drżały, podobnie, jak ramiona, targane cichym, przejmującym łkaniem.
Siedział tak, w kompletnym bezruchu. Dopiero kiedy San, zjawiwszy się, usiadł, drgnął nieznacznie, ocierając zapłakaną, bladą twarz.
Nie próbując pocieszać na siłę zmartwionego trzydziestojednolatka, poinformował:
— Żyją...
— Ale? Mów, co wiesz, zniosę wszystko. — Zamknął oczy w oczekiwaniu na resztę przykrych, jak przypuszczał, informacji.
— Yeosang, on... — Zawahał się, nim w końcu powiedział, zniżywszy głos niemal do szeptu. — Jego stan jest bardzo ciężki. Walczy o życie...
— O, Boże... — Strach doszczętnie go sparaliżował. — A jeśli on... umrze, ja...
— Przestań! Nie mów tak — skarcił go San. — Bądźmy dobrej myśli — dodał, znacznie łagodniejszym tonem. — Yeosang cię potrzebuje. Wspieraj go, narazie mentalnie, a wszystko... wszystko będzie dobrze. Chodź, pójdziemy pod sale operacyjne. Tam na pewno dowiemy się czegoś więcej.
*
Siedział zamyślony, w kompletnym bezruchu, w jednej niemal pozycji. Trwając tak, od godziny, albo dwóch, liczył na cud. Prosił wszystkie znane mu bóstwa — by Yeosang, jego jedyne, najukochańsze szczęście, przeżył.
Nie odzywał się; nie odpowiadał Sanowi, kiedy ten, przerywając uporczywe milczenie, zadawał mu pytania, tak nieistotne w tym właśnie momencie — momencie ponurej, dotkliwej niepewności.
Wkrótce Choi, zniknąwszy gdzieś, zjawił się, nie kryjąc ulgi, jaką poczuł, dowiedziawszy się czegoś, o czym natychmiast poinformował Seonghwę.
— Chodź, możemy spotkać się z Woo! — zawołał, po czym zawrócił, idąc szybkio, nie zatrzymując się.
Pobiegł za studentem. Zwolniwszy, wszedł do sali, spoglądając na parę — San, pochylając się nad obolałym, roniącym łzy Wooyoungiem, przytulał się ostrożnie, uspokajając rówieśnika.
Podszedł bliżej, zazdroszcząc studentom. Zazdroszcząc Sanowi — nie musiał martwić się dłużej, jego miłość, poobijana, ale bezpieczna, była blisko, na wyciągnięcie ręki.
— Seonghwa — odezwał się Jung. Pociągnąwszy nosem, przełknął kolejne łzy. — Co z Yeosangiem...?
— Nie wiem — odpowiedział cicho, opuściwszy zbolałe spojrzenie. — Trwa operacja...
Zapadła cisza.
Wooyoung, rozpłakawszy się na dobre, zniknął w objęciach Sana, wspierany jego bliskością, jak i ciepłem. Seonghwa, zawahawszy się, zadał dręczące go już od samego początku pytanie.— Co tam się stało...?
— Hwa, nie teraz, proszę cię... — zaprotestował Choi.
— W porządku. Opowiem wam... — zgodził się Jung. Otarłszy łzy, kontynował: — Przechodziliśmy właśnie przez ulicę. Yeosang... chwilę wcześniej oddał mi swoją czapkę. Znowu się wkurzył, że żadnej nie noszę, zwłaszcza w takie mroźne dni, jak ten... — Uśmiechnął się nieznacznie, smutno. — Nagle zwolnił, coś... coś wypadło mu z kieszeni. Schylił się, a wtedy... To auto nadjechało znienacka. Odwróciłem się, wołając go... Potem upadłem, poczułem przeszywający ból w lewej nodze, a kiedy spojrzałem przed siebie... Zobaczyłem Yeosanga, leżał kilka metrów dalej, nieprzytomny, krwawił...
Nie wytrzymawszy, opuścił salę. Piekące łzy spłynęły, kiedy szedł korytarzem, nie wiedzieć, dokąd. Zatrzymał się w końcu, wsparty o ścianę. Zapłakał, uderzając pięścią w twardą, niebieską powierzchnię. Wyobraźnia, uruchomiwszy się, pokazywała mu niechciane wizje — wizje, w których Yeosang, walczący o życie, wykrwawia się na brudnej, pokrytej śniegiem ulicy. Chwilę wcześniej zmierzał do domu, uśmiechnięty, podekscytowany niespodzianką, jaką on — Seonghwa — dla niego przygotował. W kolejnej sekundzie...
Pokręcił głową, ruszając dalej.
"Bądźmy dobrej myśli" — przypomniawszy sobie, usiadł, wyczekując końca trwającej długo operacji.
CZYTASZ
𝓒𝓱𝓪𝓽 𝓸𝓯 𝓛𝓲𝓮𝓼 ° 𝓼𝓮𝓸𝓷𝓰𝓼𝓪𝓷𝓰 °
Fanfiction"Prɑwdɑ zɑwsze wyjdzie nɑ jɑw, mimo wszystkich twoich stɑrɑń." 𝗀𝖽𝗓𝗂𝖾 𝗈𝖻𝗈𝗃𝖾, 𝗌𝗄ł𝖺𝗆𝖺𝗐𝗌𝗓𝗒, 𝗐 𝗄𝗈ń𝖼𝗎 𝖽𝗈𝗐𝗂𝖺𝖽𝗎𝗃ą 𝗌𝗂ę 𝗉𝗋𝖺𝗐𝖽𝗒 𝖺𝗅𝖻𝗈 𝗀𝖽𝗓𝗂𝖾 𝗈𝖻𝗈𝗃𝖾, 𝗌𝗄ł𝖺𝗆𝖺𝗐𝗌𝗓𝗒, 𝗌ą 𝗀𝗈𝗍𝗈𝗐𝗂 𝗐𝗒𝖻𝖺𝖼𝗓𝗒ć ⇻ 𝗉...