— Odszukamy go. Ja chyba... — Zawahał się, zastanawiając. — Chyba wiem, gdzie jest.
Usiadł, nadal zastanawiając się; miejsce — bardzo prawdopodobne. Przypomniał je sobie, tak nagle, niemal instynktownie. Znajdujące się na uboczu, opuszczone, zapomniane — idealna kryjówka. Zwłaszcza dla kogoś, kto zawinił, dla kogoś poszukiwanego.
— Co to za miejsce? — zapytał Woo.
— Co? — Ocknąwszy się, odpowiedział: — Ach, taki dom. Hong mieszkał w nim, razem z babcią. Jeszcze za dzieciaka... Lubił to miejsce, tak sądzę. Teraz ten dom to kompletna ruina, dobra lokalizacja, by... zniknąć. Zaszyć się po prostu.
— Dobra, jedźmy tam — zarządził San. Wyszedł, przygotowując się do wyjścia; nie chciał tracić czasu, złość wrzała w nim nadal.
— Po co ten pośpiech?! — zawołał za nim Jung.
— San ma rację. — Seonghwa wstał, ruszając ku drzwiom. — Im szybciej, tym lepiej.
— Poradzisz sobie? — San wrócił. Pochylił się nad blondynem, ucałował go mocno, jak i czule, prosto w usta. — Kocham cię — wyszeptał, uśmiechając się.
— Ja ciebie też. Proszę, uważaj na siebie. Potrzebuję cię...
— Nie martw się, Youngie. Wrócę, przecież nie wybieram się na wojnę.
Wyszli z mieszkania. Usiadłszy w aucie, Hwa złapał młodszego, posyłając mu poważne, ostrzegawcze spojrzenie.
— Umówmy się — zaczął. — Hamujesz się, jasne? Żadnych wybuchów złości, żadnych rękoczynów. Rozumiemy się?
— Żartujesz sobie?! — zawołał, oburzony. — Wiesz, po co tam jadę? Żeby mu wjebać.
— Tak? To wracaj. Wracaj do mieszkania. — Westchnął, kręcąc głową. — Albo sie uspokoisz, albo jadę sam. Wybieraj.
— Dobra, ogarniam! Okay, z niczym nie wyskoczę — zapewnił. — Ale jedźmy już. Szkoda czasu.
— Trzymam cię za słowo — mruknął, po czym wyjechał z parkingu, jadąc przez centrum, w stronę obrzeży.
*
Zwolnił, jadąc wąską, ubitą drogą. San, domyśliwszy się, co jest grane, zaczął rozglądać się — przeczesywał wzrokiem ciągnącą się w nieskończoność przestrzeń, kompletnie pustą, nie licząc wysokich traw, drzew, dalekich, bardzo dalekich zabudowań.
— Nie zabłądziliśmy? — zapytał, powątpiewając.
— Nie, byłem tu niejednokrotnie. Pamiętam okolicę, tylko że...
— Że co?
— Ten dom... Może go wyburzyli. Powinien być gdzieś tutaj, tymczasem... — Wyjechał zza zakrętu. Dom wyrósł po prawej, jak spod ziemi. — Jest! — zawołał, odetchnąwszy.
— Co za rudera... — skomentował Choi. Odpiął pas, spoglądając na dom; w pozbawione szyb okna; na zapuszczony ogród, częściowo pokryty śniegiem; dziurawy miejscami dach.
— Fakt. — Zaparkowali nieopodal, po czym wyszli na mróz, obserwując okolicę.
— Ale piździ. Co to za zadupie — mruknął dwudziestodwulatek, naciągając kaptur na zmierzwione wiatrem włosy. — Idziemy?
— Idziemy. Tylko cicho.
— Bo co, zauważy nas? Pewnie, zaparkowaliśmy od frontu, stanęliśmy na widoku... Zastanów się, Hwa.
— Dobra, masz rację. Po prostu chodźmy.
Ruszyli razem, ramię w ramię. Stanęli u drzwi — wyłamane z zawiasów, leżały na podłodze. Weszli do wnętrza, rozglądając się — wszechobecny bałagan, brak mebli, widniejące na ścianach zacieki, dziwny, zbutwiały zapach...
— Ohyda... — mruknął San, zdegustowany.
— Hongjoong! — zawołał Park. Zatrzymał się, zasłuchany. Jedynym odgłosem był hulający wiatr — wpadał do wnętrza, świszczał w kątach, poruszał odłamanymi, poluzowanymi okiennicami.
— Hong! — zawołał raz jeszcze.
— Głośniej, kurwa — zakpił Choi. — Nie ma go. Wyjdźmy stąd, proszę cię, dziwnie tutaj...
— Jak chcesz, to wyjdź. Ja idę na piętro.
Ruszył po schodach; trzeszczały przeraźliwie, kiedy stawiał kolejne kroki, stopień po stopniu. San, rozmyśliwszy się, został — podążył za Parkiem, co i rusz spoglądając przez ramię.
Seonghwa, zatrzymawszy się, wyjął telefon. Włączył latarkę; całe piętro tonęło w półmroku, każde okno zostało zabite solidną porcją desek.
— Kurwa — zaklął San, dołączywszy do Parka. — Upiornie...
Zignorowawszy go, Hwa ruszył przed siebie. Zajrzał do pomieszczenia, tego po lewej — malutkiej, równie mocno zniszczonej, łazienki. Pusto. Poszedł dalej — sprawdził sypialnię, z zachowanym w środku łóżkiem.
— Widzisz, nie ma go tu — syknął Choi.
— Jest jeszcze jeden pokój, ten na końcu, o, tam.
Ruszył w stronę drzwi, nieznacznie uchylonych. Pchnął je — zaskrzypiały przeraźliwie. Skrzywiwszy się, postąpił krok. Przystanął, świecąc latarką — duże pomieszczenie, z jednym tylko fotelem, brudnym i wytartym.
— I co? Co tam jest? — zapytał San, stojący na korytarzu.
— Nie wiem, czekaj... — Zbliżył się, dostrzegłszy kształt — ciemny, zwisający z sufitu. Oświelił go, a zorientowawszy się, co widzi, zaklął cicho. Zaczął oddychać spazmatycznie; wyszedł, przytknąwszy drżącą dłoń do ust, z których wydostawał się cichy, niekontrolowany szloch.
— Seonghwa, co ci jest? — zaniepokoił się Choi. — Znalazłeś go?
Skinął głową, wsparty o balustradę.
— Sam zobacz — sapnął, dławiąc się płaczem.
CZYTASZ
𝓒𝓱𝓪𝓽 𝓸𝓯 𝓛𝓲𝓮𝓼 ° 𝓼𝓮𝓸𝓷𝓰𝓼𝓪𝓷𝓰 °
Fanfiction"Prɑwdɑ zɑwsze wyjdzie nɑ jɑw, mimo wszystkich twoich stɑrɑń." 𝗀𝖽𝗓𝗂𝖾 𝗈𝖻𝗈𝗃𝖾, 𝗌𝗄ł𝖺𝗆𝖺𝗐𝗌𝗓𝗒, 𝗐 𝗄𝗈ń𝖼𝗎 𝖽𝗈𝗐𝗂𝖺𝖽𝗎𝗃ą 𝗌𝗂ę 𝗉𝗋𝖺𝗐𝖽𝗒 𝖺𝗅𝖻𝗈 𝗀𝖽𝗓𝗂𝖾 𝗈𝖻𝗈𝗃𝖾, 𝗌𝗄ł𝖺𝗆𝖺𝗐𝗌𝗓𝗒, 𝗌ą 𝗀𝗈𝗍𝗈𝗐𝗂 𝗐𝗒𝖻𝖺𝖼𝗓𝗒ć ⇻ 𝗉...