| 29 |

377 39 29
                                    

— Odszukamy go

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

— Odszukamy go. Ja chyba... — Zawahał się, zastanawiając. — Chyba wiem, gdzie jest.

Usiadł, nadal zastanawiając się; miejsce — bardzo prawdopodobne. Przypomniał je sobie, tak nagle, niemal instynktownie. Znajdujące się na uboczu, opuszczone, zapomniane — idealna kryjówka. Zwłaszcza dla kogoś, kto zawinił, dla kogoś poszukiwanego.

— Co to za miejsce? — zapytał Woo.

— Co? — Ocknąwszy się, odpowiedział: — Ach, taki dom. Hong mieszkał w nim, razem z babcią. Jeszcze za dzieciaka... Lubił to miejsce, tak sądzę. Teraz ten dom to kompletna ruina, dobra lokalizacja, by... zniknąć. Zaszyć się po prostu.

— Dobra, jedźmy tam — zarządził San. Wyszedł, przygotowując się do wyjścia; nie chciał tracić czasu, złość wrzała w nim nadal.

— Po co ten pośpiech?! — zawołał za nim Jung.

— San ma rację. — Seonghwa wstał, ruszając ku drzwiom. — Im szybciej, tym lepiej.

— Poradzisz sobie? — San wrócił. Pochylił się nad blondynem, ucałował go mocno, jak i czule, prosto w usta. — Kocham cię — wyszeptał, uśmiechając się.

— Ja ciebie też. Proszę, uważaj na siebie. Potrzebuję cię...

— Nie martw się, Youngie. Wrócę, przecież nie wybieram się na wojnę.

Wyszli z mieszkania. Usiadłszy w aucie, Hwa złapał młodszego, posyłając mu poważne, ostrzegawcze spojrzenie.

— Umówmy się — zaczął. — Hamujesz się, jasne? Żadnych wybuchów złości, żadnych rękoczynów. Rozumiemy się?

— Żartujesz sobie?! — zawołał, oburzony. — Wiesz, po co tam jadę? Żeby mu wjebać.

— Tak? To wracaj. Wracaj do mieszkania. — Westchnął, kręcąc głową. — Albo sie uspokoisz, albo jadę sam. Wybieraj.

— Dobra, ogarniam! Okay, z niczym nie wyskoczę — zapewnił. — Ale jedźmy już. Szkoda czasu.

— Trzymam cię za słowo — mruknął, po czym wyjechał z parkingu, jadąc przez centrum, w stronę obrzeży.

*

Zwolnił, jadąc wąską, ubitą drogą. San, domyśliwszy się, co jest grane, zaczął rozglądać się — przeczesywał wzrokiem ciągnącą się w nieskończoność przestrzeń, kompletnie pustą, nie licząc wysokich traw, drzew, dalekich, bardzo dalekich zabudowań.

— Nie zabłądziliśmy? — zapytał, powątpiewając.

— Nie, byłem tu niejednokrotnie. Pamiętam okolicę, tylko że...

— Że co?

— Ten dom... Może go wyburzyli. Powinien być gdzieś tutaj, tymczasem... — Wyjechał zza zakrętu. Dom wyrósł po prawej, jak spod ziemi. — Jest! — zawołał, odetchnąwszy.

— Co za rudera... — skomentował Choi. Odpiął pas, spoglądając na dom; w pozbawione szyb okna; na zapuszczony ogród, częściowo pokryty śniegiem; dziurawy miejscami dach.

— Fakt. — Zaparkowali nieopodal, po czym wyszli na mróz, obserwując okolicę.

— Ale piździ. Co to za zadupie — mruknął dwudziestodwulatek, naciągając kaptur na zmierzwione wiatrem włosy. — Idziemy?

— Idziemy. Tylko cicho.

— Bo co, zauważy nas? Pewnie, zaparkowaliśmy od frontu, stanęliśmy na widoku... Zastanów się, Hwa.

— Dobra, masz rację. Po prostu chodźmy.

Ruszyli razem, ramię w ramię. Stanęli u drzwi — wyłamane z zawiasów, leżały na podłodze. Weszli do wnętrza, rozglądając się — wszechobecny bałagan, brak mebli, widniejące na ścianach zacieki, dziwny, zbutwiały zapach...

— Ohyda... — mruknął San, zdegustowany.

— Hongjoong! — zawołał Park. Zatrzymał się, zasłuchany. Jedynym odgłosem był hulający wiatr — wpadał do wnętrza, świszczał w kątach, poruszał odłamanymi, poluzowanymi okiennicami.

— Hong! — zawołał raz jeszcze.

— Głośniej, kurwa — zakpił Choi. — Nie ma go. Wyjdźmy stąd, proszę cię, dziwnie tutaj...

— Jak chcesz, to wyjdź. Ja idę na piętro.

Ruszył po schodach; trzeszczały przeraźliwie, kiedy stawiał kolejne kroki, stopień po stopniu. San, rozmyśliwszy się, został — podążył za Parkiem, co i rusz spoglądając przez ramię.

Seonghwa, zatrzymawszy się, wyjął telefon. Włączył latarkę; całe piętro tonęło w półmroku, każde okno zostało zabite solidną porcją desek.

— Kurwa — zaklął San, dołączywszy do Parka. — Upiornie...

Zignorowawszy go, Hwa ruszył przed siebie. Zajrzał do pomieszczenia, tego po lewej — malutkiej, równie mocno zniszczonej, łazienki. Pusto. Poszedł dalej — sprawdził sypialnię, z zachowanym w środku łóżkiem.

— Widzisz, nie ma go tu — syknął Choi.

— Jest jeszcze jeden pokój, ten na końcu, o, tam.

Ruszył w stronę drzwi, nieznacznie uchylonych. Pchnął je — zaskrzypiały przeraźliwie. Skrzywiwszy się, postąpił krok. Przystanął, świecąc latarką — duże pomieszczenie, z jednym tylko fotelem, brudnym i wytartym.

— I co? Co tam jest? — zapytał San, stojący na korytarzu.

— Nie wiem, czekaj... — Zbliżył się, dostrzegłszy kształt — ciemny, zwisający z sufitu. Oświelił go, a zorientowawszy się, co widzi, zaklął cicho. Zaczął oddychać spazmatycznie; wyszedł, przytknąwszy drżącą dłoń do ust, z których wydostawał się cichy, niekontrolowany szloch.

— Seonghwa, co ci jest? — zaniepokoił się Choi. — Znalazłeś go?

Skinął głową, wsparty o balustradę.

— Sam zobacz — sapnął, dławiąc się płaczem.

𝓒𝓱𝓪𝓽 𝓸𝓯 𝓛𝓲𝓮𝓼 ° 𝓼𝓮𝓸𝓷𝓰𝓼𝓪𝓷𝓰 °Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz