Zamyślony, wpatrujący się w Yeosanga, Seonghwa drgnął. Wyłączył muzykę — ciche dźwięki, wydobywające się z niewielkiego, kieszonkowego głośnika, ucichły niczym nożem ucięte. Wstał; przywitawszy się z lekarzem, zapytał, przygnębiony:
— Czy Yeosang... — Fala płaczu wezbrała; zdusiwszy ją, kontynuował: — Czy ma jakiekolwiek szanse?
Sprawdziwszy parametry, mężczyzna odpowiedział:
— Niestety, nie sądzę. Możemy oczywiście poczekać, dalej monitorować stan pacjenta, jednak... — Pokręcił głową. — Proszę być przygotowanym na ostateczną ewentualność...
Usiadł — spokojny, wewnątrz szalał z rozpaczy. Lekarz wyszedł. Seonghwa, usiadłszy bliżej, na brzegu łóżka, złapał za ręce nieprzytomnego wciąż Kanga. Ściskał dłonie — delikatnie, ale intensywnie — nie chcąc poddać się. Wciąż walczył, wierząc, że ten, gdziekolwiek jest, wróci do niego. Uśmiechnie się, lekko zdezorientowany, po czym przytuli się, tak jak kiedyś.
— Nie umrzesz — wyszeptał. — Nie ty. Hongjoong poddał się, był zbyt słaby, ale ty... — Pozwolił łzom płynąć. — Jesteś silny, bardzo silny. Dlatego wrócisz do mnie. Masz to zrobić, słyszysz?
Dni, zlewające się w jedno, nieprzerwane pasmo, przytłaczały. Nie liczył ich, nie spoglądał w kalendarz, nie kontrolował czasu, który upływał, przeciekał przez palce w zawrotnym wręcz tempie.
Otrząsnąwszy się po śmierci niebieskowłosego, żył dalej, tak, jak dotychczas. Nie przytłoczony stratą, odrobinę żałujący Hongjoonga, skupił się na Yeosangu; poświęcał każdą wolną chwilę — dla niego. Przesiadywał w szpitalu, zawsze po pracy, ale też w przerwach. Egzaminy sprawdzał na kolanie, od czasu do czasu głaskając chłopaka, to po dłoni, po ramieniu, czy po policzku. Mało jadał, mało spał, nie troszcząc się o siebie, a jeśli już, to nie tak, jak dawniej. Zmęczenie odkładał na bok, nie mogło mu przeszkodzić w czuwaniu nad Kangiem, nad wspieraniem go tak, jak umiał — monologami, powtarzanymi często po kilka razy dziennie; czułymi gestami; samą obecnością...
— Będziesz żył, wiesz o tym, prawda? — wyszeptał. Przytuliwszy się, zamknął oczy — wilgotne od łez, zmęczone, nadal przepełnione nadzieją.
*
Uchylił powieki.
Ktoś, obudziwszy go, powiedział:— Jedź do domu, odpocznij.
Podniósł się. Wygładził pościel, patrząc na Yeosanga — wzrok miał zmęczony, znużony; oczy czerwone, błyszczały w nich łzy. Westchnął cicho, spoglądając na Yunji — była zmartwiona, również zmęczona całodziennym dyżurem.
— Może powinienem — mruknął. — Ale nie chcę. Yeosang...
— Wiem. Wiem, co z nim. Nie podda się, zobaczysz. Zabierzesz go stąd, niedługo... — Podeszła bliżej. — Musisz mieć siłę. Dlatego idź, wyśpij się, zjedz dobry, pożywny posiłek... Wzięłam kolejny, nocny dyżur. Będę przy nim, obiecuję.
— Dziękuję. — Uściskał ją. Pożegnawszy się, wyszedł. Wracał do domu, ociągając się.
Ronił łzy, jadąc przez miasto; w kompletnej rozsypce wszedł do mieszkania — pustego, zabałaganionego, pogrążonego w ciszy... Usiadł, nie zapaliwszy światła. Skulił się, wracając wspomnieniem — spokojna, letnia noc, spacer w świetle księżyca. Zamknął oczy, przywołując zachowaną w pamięci, jak i w sercu chwilę...
— Seo, zatrzymajmy się — poprosił Kang.
— Wszystko w porządku? — zaniepokoił się starszy. Dołączył do studenta — oparłszy się, spoglądał w dół, na płynącą w dole, ciemną rzekę. Nie odpowiedział, dlatego Park, objąwszy go, przyciągnął do siebie, do mocnego, czułego uścisku.
— Wszystko okay, nie jestem smutny — zapewnił. — Nie mogę być. Mając ciebie wszystko jest takie... radosne i wyjątkowe. Takie inne...
— Sangie...
— Czekaj. — Powstrzymawszy go, mówił dalej: — Nie potrafię rozmawiać o uczuciach, nie potrafiłem, aż do teraz. Bo wiesz, muszę opowiedzieć ci o tym, co czuję. Po prostu muszę...
— Mów, Sangie. Chcę to usłyszeć. — Uśmiechnął się, ujmując w dłoń rozgrzany policzek jasnowłosego.
— Zmieniłeś mnie. Stałem się znacznie mniej nieśmiały, bardziej otwarty, bardziej... radosny. Dopiero teraz, będąc szczęśliwy, zrozumiałem, jaki byłem dawniej. Ponury, wręcz depresyjny, zamknięty w sobie, w swojej małej, nieszczęśliwej rzeczywistości. Myślałem, że już zawsze będę taki — nieciekawy, nudny, nikomu... — westchnął, przytłoczony uczuciami — niepotrzebny. To bolało, to bycie szarym, niewidzialnym, niekochanym. Ale udało się; mam kogoś, kto kocha mnie, i kogo ja również mogę kochać. Zbyt rzadko powtarzam ci to, Hwa. Kocham cię. Czuję, że możemy wszystko, że nic nas nie rozdzieli, że tylko z tobą, przy tobie, będę silny i przetrwam każdy, nawet najpodlejszy czas. Seonghwa...
Nie wytrzymał; pocałowawszy Kanga, uciszył go, rozczulony wyznaniem. Żadne słowa, większe, czy mniejsze, nie oddadzą uczuć tak dobrze, jak gesty. Yeosang, domyśliwszy się tego, odwzajemnił pocałunek, wtulając się mocniej, jeszcze mocniej, trwając w najcieplejszych, najbezpieczniejszych objęciach — w objęciach swojego najcenniejszego skarba.
*
Obudził się — rano, nękany uporczywym, przewiercającym mu głowę, nieznośnym hałasem. Telefon dzwonił; wypadłszy mu z kieszeni, leżał na kanapie, pod ramieniem Seonghwy. Usiadł, sięgając po urządzenie. Opuściwszy powieki — ciężkie niczym ołów — odebrał.
— Tak?
— Witam. Dzwonię ze szpitala. Proszę przyjechać, pan Kang...
— Co z nim?!
CZYTASZ
𝓒𝓱𝓪𝓽 𝓸𝓯 𝓛𝓲𝓮𝓼 ° 𝓼𝓮𝓸𝓷𝓰𝓼𝓪𝓷𝓰 °
Fanfiction"Prɑwdɑ zɑwsze wyjdzie nɑ jɑw, mimo wszystkich twoich stɑrɑń." 𝗀𝖽𝗓𝗂𝖾 𝗈𝖻𝗈𝗃𝖾, 𝗌𝗄ł𝖺𝗆𝖺𝗐𝗌𝗓𝗒, 𝗐 𝗄𝗈ń𝖼𝗎 𝖽𝗈𝗐𝗂𝖺𝖽𝗎𝗃ą 𝗌𝗂ę 𝗉𝗋𝖺𝗐𝖽𝗒 𝖺𝗅𝖻𝗈 𝗀𝖽𝗓𝗂𝖾 𝗈𝖻𝗈𝗃𝖾, 𝗌𝗄ł𝖺𝗆𝖺𝗐𝗌𝗓𝗒, 𝗌ą 𝗀𝗈𝗍𝗈𝗐𝗂 𝗐𝗒𝖻𝖺𝖼𝗓𝗒ć ⇻ 𝗉...