ROZDZIAŁ TRZECI

2.5K 180 7
                                    

Kochać cię. Jak ugodzona strzałą Elizabeth zesztywniała w męskich ramionach. Pocałunek, który zdawał się trwać wieczność, przeniósł ją w miejsce, w którym nigdy dotąd nie była. I zostawił z bólem niespełnionego pożądania. Ją, Elizabeth Marshall.

Nie Fionę Talbot.

– Wiem, że mnie chcesz – wyszeptał ten mężczyzna, wodząc palcem po jej policzku i wokół ust, aż znów leciutko zadrżała. – Chcesz mnie tak bardzo, jak ja ciebie.

Panicznie przerażona Elizabeth usiłowała zapanować nad oddechem i odzyskać głos. Co ją opętało? Jak mogła sobie pozwolić, żeby od zwykłego pocałunku zabrnąć tak daleko, nie przyznając się, kim jest?

Nimjednak znalazła odpowiednie słowa, nie mówiąc już o tym, żeby je z siebie wydusić, głośne szczekanie zakłóciło ciszę bezludzia. Z zarośli wyskoczyła sfora psów i rzuciła się radośnie na mężczyznę, który wciąż trzymał ją w ramionach. Pod naporem zwierząt odskoczył na bok. Elizabeth dostrzegła swoją szansę i zdając się na instynkt, bez słowa rzuciła się do ucieczki.

– Spokój, Sandy! Randall, siad! Na miłość boską, kiedy moi rodzice nauczą was jakichś manier? Charlotte, nie skacz!

Podczas tego szaleńczego pocałunku Elizabeth dowiedziała się jednego że ten mężczyzna zwykł brać to, czego chciał. Pognała, jakby ją diabeł gonił, zbiegając ze zbocza i przeskakując strumyk, który wił się między omszałymi kamieniami. Las gęstniał i było już po zachodzie słońca. Szukając cienia, przeskakując powalone pnie, biegła dalej, głębiej i głębiej w gąszcz drzew. Kierowała się w stronę miasteczka, tyle wiedziała na pewno i za to dziękowała niebiosom.

– Fiono! Fiono,wracaj!

Jego głos był już słabsz, zagłuszony, szumem strumienia i szczekaniem psów. W pełnej desperacji Elizabeth przyspieszała kroku, aż poczuła ból w piersi i zaczęło brakować jej tchu. Gałęzie niszczyły jej płaszcz, rękami chroniła przed nimi oczy. Zastanawiała się, czy psy nie ruszą za nią w pogoń i nie doprowadzą go do niej.

Co wtedy?

To był znów ten sam koszmar, pomyślała z nagłą, porażającą jasnością umysłu koszmar, który powracał regularnie od śmierci jej męża Steve’a. Biegła w nim w ciemności jak na zatracenie...

Las zaczął raptownie rzednąć i z jękiem strachu wypadła na otwarte pole. Przed jej oczami pojawił się kamienny mur skręcający w lewo. Za nim, w zbitym stadzie, pasły się owce.

Pamiętała, że droga do miasteczka wiodła wzdłuż tego pola. Gdyby przeszła przez drogę, mogłaby iść brzegiem lasu po drugiej stronie, aż doszłaby do skupiska domów. Kiedy znajdzie się w zajeździe, nic już nie będzie jej groziło.

Ale co jej zagrażało? Prześladujący ją koszmar? Mężczyzna w lesie?

Przecież on jej nie zaatakował. Sama przystąpiła do ataku. To ona sprowokowała go do namiętnego pocałunku i napierała na niego biodrami.

Zrozpaczona podeszła do muru, który ogradzał cały odcinek lasu w kierunku Willowbend. W miejscu, w którym mur graniczył z polem, była metalowa brama. Krzywiąc się na hałaśliwe skrzypienie zawiasów, uchyliła jedno skrzydło, przedostała się na drugą stronę i starannie zamknęła za sobą bramę. Owce zupełnie nie zwróciły na nią uwagi.

Droga była pusta. Elizabeth nadal brakowało powietrza w płucach, ale najszybciej jak mogła przemknęła na drugą stronę i znikła w zaroślach, kierując się ku światłom miasteczka. Mężczyzna, który ją całował, przyszedł od strony lasu, przynajmniej nie miał samochodu, którym mógłby ją ścigać.

Całowała się z nim z namiętnym zapałem, jakiego Steve nawet na początku zalotów nigdy z niej nie wykrzesał. A przecież nie znała nawet jego imienia. Co za różnica? Nie potrzebowała znać jego imienia. Musiała tylko zrobić wszystko, żeby nigdy więcej go nie spotkać.

Dotarła do pierwszego domu z kamienia, jak wiele domów w tej okolicy, z maleńkim ogródkiem cieszącym oczy przepychem różnobarwnych kwiatów. Owinąwszy się ciaśniej płaszczem, wyjęła z kieszeni chustkę na głowę, żeby zakryć włosy i w miarę możliwości twarz.

Na szczęście chodnik był pusty. Za nic nie chciała, żeby po raz trzeci tego dnia ktoś wziął ją za Fionę. Kiedy otworzyła drzwi zajazdu z jeszcze większą ulgą stwierdziła, że za drewnianym kontuarem recepcji nie ma ponurego właściciela. Bezszelestnie weszła na górę i wśliznęła się do swojego pokoju. Szybko zasunęła zasuwkę, oparła się o ścianę i dopiero wtedy głęboko odetchnęła.

Po biegu drżały jej nogi. Miała zabłocone spodnie. Czuła się wyczerpana i roztrzęsiona. Ale nareszcie była sama. I bezpieczna.

Dwóch rzeczy dowiedziała się tego wieczoru: że Fiona wiodła luksusowe życie w bajecznie pięknym otoczeniu i że miała kochanka, który w przekonaniu, że Elizabeth jest Fioną, całował ją, jakby nie było jutra.

Nie, pomyślała, zdzierając z siebie płaszcz. Dowiedziałam się trzech rzeczy.

Uświadomiła sobie bowiem, że namiętność, która, jak sądziła, umarła w niej, jeszcze zanim została wdową, jednak żyła. Wystarczył jeden pocałunek nieznajomego, aby się okazało, że jej seksualność była jedynie uśpiona. Czekała na przebudzenie.

Nigdy więcej, pomyślała. Nigdy więcej. Siadając ciężko na starym, mosiężnym łóżku, Elizabeth ukryła twarz w dłoniach.

 ________________

Mam nadzieję, że się podoba? ;)

English aristocrat /H.S ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz