ROZ. 19 - POTRZEBUJĘ CIĘ.

441 32 22
                                    

Pierwszym, który wypadł z portalu i rzucił się biegiem do leżącego bezwiednie chłopaka był Jace.

Pędząc przed siebie nie zważał na nic.

Nie czuł teraz słabości, czuł rosnącą w nim niemoc i pustkę.

Uczucie to było gorsze niż każdy strach jaki mógł w życiu doświadczyć, czy jakiego już doświadczył. Oznaczało to, że Alec zaakceptował sytuację i oddaję życie, a jego nie ma przy nim by temu zapobiec.

Pędził ile sił... sił, których jeszcze przed chwilą nie miał, w jego żyłach płoną ogień, odłączył się od reszty.

Nie mieli szans go dogonić, biegł sam.

Mimo pędu miał wrażenie, że odległość od Aleca wcale nie maleje, a wręcz rośnie wraz z uczuciem ziejącej dziury w jego wnętrzu.

Mięśnie nóg mu drżały, nie wiedział czy z nadmiernego wysiłku czy może z paniki. Runa na ramieniu paliła z chwilą gdy zaczynała się zużywać.

Jace miał wrażenie, że jest jak żywa pochodnia.

Spalana przez emocje, spalana przez działające runy i wreszcie spalana przez dominujący w nim strach. Strach przed stratą Aleca, stratą części siebie.

Przestał widzieć, przed oczami miał jedynie mgłę i niewyraźne kształty.

Płakał.

Łzy leciały mu po twarzy, a uczucie niemocy i beznadziei zaczęło go wypełniać i niemalże paraliżować.

Nie liczyło się nic.

Głosy dziewczyny i siostry zlewały się w nic nieznaczący bełkot, który wraz z odległością jedynie bulgotał mu w nic niesłyszących uszach. Nawoływania matki i krzyki czarownika nie mogły go zatrzymać.

Biegł.

Gnał.

Wewnętrznie umierał.

Nic już praktycznie nie widział, był skupiony jedynie na celu.

Liczył się Alec, jego silny i przystojny starszy brat. Opoka i głos rozsądku, przyjaciel i część duszy. Wyrocznia i wzór, część jego samego.

Ta lepsza część.

Dopadł do niego.

Nie zważając na nic padł tuż obok nieprzytomnego łowcy. Jego kolana pomimo stroju bojowego, boleśnie obiły się o wystające zewsząd małe kamienie, ręce zaś, które zamortyzowały upadek były poranione. Jace nie zważał na nic, krwawiącymi dłońmi pochwycił Aleca i wciągnął go niemal na siebie.

- Żyj! – wykrzyknął i tulił starszego, jakby ten był jedynym co trzymało go przy życiu. – Alec nie umrzesz tutaj! nie możesz mnie zostawić!. – blondyn wykrzykiwał protesty i jednocześnie coraz ciaśniej otulał czarnowłosego, jakby chciał stopić się z nim w jedno. Żyć lub oddać ducha razem z nim.

Drżącymi rękami wyjął swoją stelę. Krew utrudniała mu utrzymanie jej w dłoni. Mimo to Jace z uporem maniaka, rysował leczniczą runę, runę wytrzymałości i siły na ciele Aleca. Liczył, że tym mu pomoże, że jego runy, runy parabatai zadziałają.

Są przecież mocniejsze, wzmocnione miłością i oddaniem, byli jednym.

Ale one znikały.

Po prostu znikały i odbierały mu zmysły...

Zabierały wszystko.

Wchłaniały się jakby pisane były nie anielskim atramentem, a wodą.

Nie przestawał, rysował kolejne i kolejne i kolejne.

Czar Miłości (Malec)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz