ROZ. 38 - RZEKA

309 26 10
                                    

Był zimny wieczór. Wiatr nieprzerwanie targał wiszącymi szyldami sklepów, nie zważając na jęczący sprzeciw łańcuchów na których były zawieszone. Budynki Nowego Jorku pogrążone były w osiadającej, ciężkiej i niemalże nieprzeniknionej mgle. W tle słychać było ciche odgłosy miasta, pomieszane z intensywnym biciem wody o murowany brzeg. Widoczność ograniczona była do kilku metrów, ale nie przeszkadzało to w swobodnym eksplorowaniu miasta. Mimo nieprzychylnej pogody, na moście przecinającym wzburzone rzeczne wody, można było zauważyć spacerujące grupy ludzi. Pary trzymające się za ręce, rodziny z dziećmi czy grupki przyjaciół idących i rozmawiających beztrosko o wszystkim i o niczym.

Nieświadomi rozgrywających się tak blisko nich rzeczy, a zaraz tak daleko. Szli zadowoleni, że kolejny dzień udało im się przeżyć tak jak sobie zaplanowali, bez obaw mogli cieszyć się bliskością ukochanych osób, nie było strachu o życie, gdy ktoś inny nadstawiał karku. A potem cierpiał... cierpiała rodzina.

Ciszę przerwał przeszywający dźwięk telefonu.

Umilkł on jednak niezwykle szybko, jak szybko pojawił się znikąd. Spacerowicze rozglądali się po sobie, zaciekawieni któż był adresatem tegoż nieodebranego połączenia. Jednak nic nie dostrzegli.

Nie mieli takiej możliwości.

Adresat nieodebranego połączenia znajdował się kilkanaście metrów nad nimi.

~~~~~~~

Na krawędzi konstrukcji mostu stał mężczyzna.

Zgarbiona sylwetka nie była w stanie ukryć spiętych mięśni. Wiatr usilnie próbował zerwać z jego głowy, zarzucony niemalże na twarz kaptur.

Nieustępliwy i zimny targał bluzą mężczyzny, niczym banderą okrętu zbłąkanego na oceanie podczas sztormu.

Nic nie ugrał, niczego nie odkrył, nic nie zmienił.

Kaptur nadal tkwił równie nieruchomo, co jego właściciel w miejscu w którym był.

Nieprzenikniona cisza sprawiała przytłaczające wrażenie, ale mężczyzna wydawał się być z niej zadowolony.

Nie poruszył się nawet w chwili, gdy dźwięk telefonu gwałtownie zburzył otaczającą go ciszę, milknąc natychmiastowo.

Minimalny ruch, drgnienie dłoni i urządzenie nie wydawało z siebie już żadnego dźwięku.

W koło słychać było jedynie szum, wzburzonych wiatrem fal.

Rzeka.

~~~~~~~

Jace cisnął telefonem o ścianę. Swoim nietypowym jak dla siebie przejawem agresji na własnej rzeczy, zwrócił na siebie uwagę schodzących ze zmiany łowców. Był wieczór, cholernie zimny wieczór. Jace miał zaraz zaczynać służbę, a jego cholerny parabatai ponownie zniknął. Herondale nie widział go dzisiaj wcale.

To nie wróżyło nic dobrego.

Blondyn zmierzwił sobie włosy z rezygnacją, rozglądając się niewidzącym wzrokiem po otaczającym go wnętrzu. Nie umiał się skupić, zwłaszcza teraz kiedy jego brat nie funkcjonował normalnie.

Alec nigdy nie myślał o sobie, takie działanie było mu zdecydowanie dalekie... jego własne dobro nie istniało w jego światopoglądzie. Na każdej misji przedkładał bezpieczeństwo bliskich i podopiecznych ponad siebie. Wprawdzie trzeba było powiedzieć, że siebie to on wcale nie brał pod uwagę.

Ta... przecież dopiero co chciał się dać zabić... dla wyższego dobra.

Niejednokrotnie raniony podczas walk, zawsze stawał do obrony cudzego życia, oczywiście pierwszy, szybszy. Ale teraz, teraz gdy od miesiąca Magnus nie odzyskał przytomności, z jego bratem stało się coś dziwnego. Wprawdzie nie rzuca się w wir walki, ale walczył tak jakby niemalże z każdym atakiem wroga szukał śmierci. Nie broni się tak jak powinien, ciosy które nie miały prawa go sięgnąć docierają do celu. Gdy mimo wszystko przeżyje... runy trzeba mu nakładać, bo sam nie weźmie nawet do ręki steli by uśmierzyć ból i się wyleczyć. Wszystko to o ile się zdąży, nim ten wypadnie jak oparzony z instytutu, dzieje się w atmosferze milczenia i pustego wzroku Aleca.

Czar Miłości (Malec)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz