Rozdział trzeci
31 lipca 1886
Docieramy pod salę alejką wysokich żywopłotów, z oddali słychać śmiechy dziewczyn, czuć dym cygar i mieszający się akcent z różnych części Francji.
-Mam nadzieję, że znajdziesz sobie męża z północy- dreptam koło Rose z rękami w kieszeni spódnicy, które sama zrobiłam.
-Czemu?
-Jesteś jaka jesteś, ale chciałabym, żebyś nadal była gdzieś blisko nas, a nie na drugim końcu kraju.- Rose uderza mnie w ramię.- Ała!
- Specjalnie dla ciebie wybiorę chłopaka z południa
- Ale nie za starego.- dodaje tata, kiwając głową co jakiś czas, witając się z innymi rodzicami i ich dziećmi. Śmiejemy się i ruszamy pod wejście.
- Ja i Rose wejdziemy do środka, jeśli chcesz też możesz kochanie.
- Tato, zobacz jak ona wygląda!- Blondynka przerywa tacie- Jeśli tak wejdziesz, udawaj ,że mnie nie znasz! Nawet na mnie nie patrz!- Siostra wywraca oczami i wchodzi bez słowa do środka.
- Popatrzę z zewnątrz, potem pójdę do domu.- wzruszam ramionami patrząc na co piękniejszą dziewczynę wchodzącą do sali.- Nie chcę straszyć kandydatów- śmieję się.
-Tylko uważaj na siebie.- woła ojciec w wejściu.
-Oczywiście!-salutuje żołniersko, a ojciec puszcza mi oczko i znika wśród tegorocznych przyszłych małżeństw.
Obchodzę w koło salę kilka razy, jest już kompletnie ciemno, jedyne światło na zewnątrz to te ciepłe z wnętrza budynku bijące z okien. Kilka razy obracam się w koło grubych balustrad przed wejściem, ale szybko mi się nudzi i siadam podpierając się o nie i przyciągając kolana pod brodę. Z okna które jest na przeciwko mnie nie widzę uwodzącej tańcem Rose, ani taty rozmawiającego z przyszłymi kandydatami. Nie widzę też wina z naszej winnicy, jedyne co rzuca mi się w oczy to kilka młodych dziewczyn w starannie uplecionych fryzurach. Ich suknie mienią się w blasku ogromnych, wiszących nad ich głowami żyrandoli. Zgaduję, że to moje rówieśniczki. Podziwiam je za odwagę chodzenia w tak obszernych sukniach z drutem pod spodem i w ciasnym gorsecie. Podziwiam, że gotowe są deklarować miłość i zakładać rodziny. Podziwiam, nie neguję. Ja nie czuję się gotowa nic deklarować, ani kochać kogoś innego niż rodzinę, nie czuję i nie widzę się na ślubnym kobiercu i z gromadką dzieci za plecami. Nawet nie wiem czy czuję się na swój wiek i nie wiem czy pojmuję to, że właśnie zakwalifikowałam się do takich imprez i prędzej czy później będę musiała postawić stopę na parkiecie.
Przymykam na chwilę oczy i opieram głowę o filar. Muzykę i rechotanie żab z pobliskiego stawu zagłusza mi stukot kopyt i rżenie koni przybiegających na podjazd. Obracam głowę w stronę widowiska i widzę dwójkę mężczyzn zeskakujących ze zwierząt. Wysilam wzrok by może rozpoznać ich w tym mroku, ale bezskutecznie. Chowam się szybko za ścianą sali by mnie nie zauważyli.
-W ogóle będą jakieś dziewczyny z Dinan? Jeśli same przyjezdne to marnuje czas.- Wysoki brunet w zielonym fraku śmieje się przed wejściem ukazując bialutkie zęby. One mogą robić za oświetlenie dla całej wsi.- Przyjezdne równie dobrze widywaliśmy w Anglii- zdejmuje ze swoich dłoni rękawiczki i chowa je d wewnętrznej kieszeni płaszcza.
- Powinno być kilka, nie ma u nas za dużo młodych panien na wydanie- podchodzi do niego znany mi brunet, jak zwykle z włosami w nieładzie i brązowym płaszczu. To nasz dalszy sąsiad Timothée Chalamet, lekki burak.
- Zobaczmy co ma do zaoferowania Dinan w tym sezonie- śmieje się nieznajomy i zaciera ręce. Chalamet klepie nieznajomego po ramieniu i wchodzą do środka.
-Czyli jednak dwa buraki.- szepczę sama do siebie i kręcę głową.
CZYTASZ
Pewnego razu w Winnicy/ T.CH
Fanfiction*opowiadanie zakończone, możliwość kolejnej (4) części* Północ Francji, Dinan. Rok 1886 r We Francji oraz na całym świecie panuje gruźlica, ludzie muszą stawić jej czoła na co dzień, ale nie mogą zapomnieć, że na tym nie kończy się świat. Żegnają uk...