Rozdział szósty
Anglia
10 stycznia 1887
Jest przed siódmą rano, razem z Lucasem wychodzimy z motelu. Nie jest tu wcale tak źle jak lamentowała Rose. Pokoiki są ciasne, ale przecież nie zostaniemy tu na całe życie, nie potrzeba nam dużej wygody na te kilka dni. Rozdzielam się z Lucasem, on idzie do piekarni i tutejszej apteki rozeznać się w nowatorskich lekach, a ja na pocztę wysłać list do taty. Wyjaśniam w nim, że żyjemy, mamy co jeść, nikt nas nie okradł, że Rose dramatyzuje w takim samym stopniu jak w domu i że jest z nami Lucas- męska ręka, bez której byśmy dały radę, ale tego już nie dopisuję. Broń nadal noszę ze sobą, co jest niebezpieczne gdyby przeszukiwała mnie władza, ale nie rzucam się w oczy, mogę być ''bezpieczna''.
Na tutejszej poczcie mają wiele pięknych pocztówek, znaczków z portretami monarchii. Kupuję dwie i wysyłam jedną do państwa Chalamet i drugą do Josephine. Wychodząc natrafiam na panią wystawiającą kwiaty pod kwiaciarnią, kupuję kilka jeszcze nie całkiem rozkwitniętych piwonii w błękitnym kolorze. Przypomina mi się od razu kolor sukni tej pięknej dziewczyny z biblioteki. Mam nadzieję, że te kwiaty rozchmurzą jeszcze senną Rose. Obok kwiaciarni znajduję się punkt prasy. Oprócz standardowych gazetek jest też półka gazet studenckich z uniwersytetu obok. Kupuję jedną i zanurzam się w niej. Ma w sobie dużo zdjęć z codziennego życia młodych. Na jednej stronie jest artykuł poświęcony zajęciom z anatomii człowieka, na jednym ze zdjęć widnieje Timotheé śmiejący się ze znanym wszystkim Kanadyjczykiem- Shawn'em.
-Mam to!- krzyczę na cały głos skupiając na sobie uwagę okolicznych przechodniów i robotników na rusztowaniach domu towarowego.
Biegnę po chodniku pokrytym lekkim mrozem, kaszkiet od taty prawie mi zwiewa wiatr. W głowie mam myśl, że może jeszcze na dobry początek dnia zaprowadzę Shawn'a do Rose. Że może uda mi się go spotkać pod uczelnią albo akademikiem.
Siadam na zimne schody jednego z budynków, to chyba akademik, bo wychodzą co rusz z niego różne osoby. Raz chłopcy, raz dziewczyny. Jedni zbierają się w grupki i spacerują, niektórzy chłopcy zbierają się na boisku niżej i biegają. Wszystko tutaj w powietrzu jest jakieś inne, czuć tutaj większy luz. Dużo dziewczyn nosi spodnie, żadna się tego nie wstydzi, nikt ich nie wyśmiewa i nie skanduje z tego faktu. Ludzie się tu uśmiechają, cieszy ich chyba myśl kolejnych kilku godzin dnia poświęconego na naukę, poszerzania horyzontów.
Nikt też nie zwraca wielce na mnie uwagi, myślą pewnie, że jestem kolejną studentką, ale może dziwią ich kwiaty w moich rękach.
Siedzę tak tutaj chwilę, i czuję jak przymarzam do schodów. Ale budzi się we mnie nadzieja gdy zauważam tę rudowłosą dziewczynę z biblioteki. Ma dziś piękną, fioletową suknię razem z narzutą i rękawiczkami.
Spogląda na mnie z pogardą tak jakbym wyglądała na bezdomną. I nie mylę się wcale, bo kilka chwil później schodzi do niej Chalamet. Witają się czułym przytuleniem. Chłopak ma pod ręką kilka książek i fartuch lekarski zarzucony na lewe ramię. Postanawiam nie kryć się więcej i podchodzę do pary.
-Przepraszam- mówię pewna siebie, dziewczyna lustruje mnie od góry do dołu.
Timotheé wydaje się albo mnie nie poznawać, albo jest tak zszokowany i tylko na mnie patrzy zdziwiony.
-Bri! Co ty tutaj robisz?- Nie wie czy ma podać mi dłoń czy może uścisnąć, biega wzrokiem między mną a tamtą dziewczyną.
-Przyjechałam znaleźć Shawna- nie owijam w bawełnę. A on przełyka głośno ślinę.
CZYTASZ
Pewnego razu w Winnicy/ T.CH
Fanfiction*opowiadanie zakończone, możliwość kolejnej (4) części* Północ Francji, Dinan. Rok 1886 r We Francji oraz na całym świecie panuje gruźlica, ludzie muszą stawić jej czoła na co dzień, ale nie mogą zapomnieć, że na tym nie kończy się świat. Żegnają uk...