Francja, Dinan,
11 grudnia 1887 roku
Cała noc była dla mnie niespokojna, wierciłam się, maszerowałam po pokoju i w górę i w dół po schodach, najciszej jak tylko się dało, aby nie obudzić ojca. Łóżko tej nocy wydawało się być strasznie niewygodne. Natomiast widok pustego łóżka Rose naprzeciw mojego już mnie tak nie smucił, ale wiem, że gdyby była dziś obok mogłabym się do niej zakraść i zasnąć obok niej, tak jak to robiłyśmy kiedyś, gdy którąś z nas męczyły koszmary.
Była pełnia, światło księżyca wpadało przez liche okienko strychu, łaskotało mnie w twarz.
Przysiadłam się do toaletki Rose, była pusta, leżał na niej już tylko kurz. Przyglądałam się swojej twarzy wnikliwie, fikuśna grzywka już dawno odrosła. Przednie pasma włosów sięgały mi do żuchwy, a reszta włosów była do połowy pleców. Wyszczuplałam na twarzy i ciało też wydawało się smuklejsze, czułam się bardziej lekka, ale nadal nie podobna do siostry. Miałam mnóstwo pieprzyków, a jej skóra była czysta, napięta i perłowa.
Moje dłonie były czerwone od mrozu. Gdy je tak oglądałam pod słabym płomieniem świecy przypomniałam sobie o rękawiczkach Timothée, których tamtego wieczoru mu nie zwróciłam. Miałam wrażenie, że wtedy one do mnie przyległy, scaliły się z moją skórą. Tak jakby należały do mnie i wcale nie były za duże.
Byłam ciekawa co teraz robi, jak wyglądają jego dni i czy naprawdę nigdy już nie zawita do Dinan. Chciałabym jeszcze się kiedyś z nim zobaczyć i rozmawiać jak dawniej, tak jakby nic co się wydarzyło i wydarzy nie miało znaczenia.
Kiedyś dorastanie wydawało mi się takie magiczne, dorosłość brzmiała jak wolność, ale jednak była uwłaczająca. Pełna społecznych norm, granic i frustracji.
Gdy trochę za oknem zaczynało się przejaśniać postanowiłam wybrać się na wczesny spacer, trochę przewietrzyć głowę. Owinęłam się szczelnie narzutą i gdy ledwo wyszłam na werandę zdyszany Thomas wbiegł przez furtkę na podwórko.
-Jak dobrze, że już nie śpisz.- Wymamrotał zmęczony.
-Coś się stało?- Zaniepokoiłam się, był blady i wycieńczony.
-Rose źle się czuje, nic jej nie pomaga.- Nabierał łapczywie powietrza w zmęczone płuca. Od razu go wyminęłam i ruszyłam do biegu.
-Wejdź do domu i obudź Josephine! -Krzyknęłam mu jeszcze gdy przymykałam furtkę.
Biegłam jak poparzona prawie gubiąc rozpiętą, oliwkową narzutę. Byłam zaniepokojona, kilku sąsiadów przy porannym obrządku wyglądało za mną gdy tak pędziłam przez piaszczystą ulice.
-Dzień dobry!- wołałam gdy widziałam kogoś blisko płotu. Kłaniali się w odpowiedzi. W ich głowach snuła się pewnie myśl czemu w podomce biegam o świcie, ale wyglądali jakby nic, co robię ich już nie dziwiło.
Gdy przebiegałam koło domu państwa Chalamet, matka Timothée właśnie skądś wróciła powozem.
-Dzień dobry!- krzyknęłam i do niej, była szczerze zdziwiona widokiem mnie o świcie pod swoim domem.
-Gdzie tak pędzisz Brigitte!- odkrzyknęła. Zatrzymałam się na chwilę by nabrać powietrza, z wysiłkiem wymamrotałam
-Do Rose, ponoć bardzo źle się czuje.
Pani Chalamet wydawała się być zaniepokojona, podbiegła do mnie w szykownym, zamszowym płaszczu do kostek, rękawiczkach do kompletu i kaszkiecie na głowie.
-Prowadź.- Rozkazała.
-Nie musi pani.- Wyjaśniłam- To pewnie nic szczególnego, Thomas może przesadzał.
CZYTASZ
Pewnego razu w Winnicy/ T.CH
Fanfiction*opowiadanie zakończone, możliwość kolejnej (4) części* Północ Francji, Dinan. Rok 1886 r We Francji oraz na całym świecie panuje gruźlica, ludzie muszą stawić jej czoła na co dzień, ale nie mogą zapomnieć, że na tym nie kończy się świat. Żegnają uk...