Rozdział czwarty
Drogi Timothée
Gdy to czytasz jestem już w Anglii wraz z Rose, liczę na Twoją pomoc w szukaniu Shawn'a.
-Ugh to bezsensu- drę kartkę na malutkie kawałeczki, przeklinając pod nosem sama do siebie- Czy w ogóle ma sens wysyłanie listów skoro dojdą później niż my tam dopłyniemy?- Jest jakaś druga w nocy, za godzinę musimy wstać i wyruszyć w drogę do stacji promu, a ja nie zmrużyłam oka na dłużej niż dwie godziny. Tata jest pewien, że mam męskie towarzystwo dla nas, ale jedyne co mam to dużo pytajników w głowie.
Narzucam gruby, wełniany koc na ramiona, w rękę biorę lampę naftową i schodzę do piwnicy. Gdzieś w czeluściach tego zakurzonego składziku znajduję się szafka z bronią podręczną, małymi pistoletami i nabojami nazw ,których nie znam. Dwie szuflady szafki otwierają się z łatwością. Pełno w nich śrubek, pokręteł i różnych innych pierdół. Trzecia szuflada stawia opór.
-A więć bingo!- zrzucam koc z ramion i siłuję się z szafką, prawie tłucząc lampę i powodując pożar.
Wewnątrz szafki znajdują się dwa małe rewolwery. Oglądam ostrożnie pierwszy lepszy z nich, boję się tego ustrojstwa, ale przełykając głośno ślinę biorę jeden ze sobą i wpakowuje w niego kilka naboi.
-Skoro nie można liczyć na Lucasa...- zawijam broń w koc i wychodzę ze składziku dumna jakbym wygrała na loterii. Ale tak naprawdę gdzieś w środku boję się, że będę naprawdę musiała czasem go użyć w obronie własnej. Pukam pięścią w niemalowane by tylko odgonić te myśli, by się nie spełniły.
*
-Bri wpędzisz mnie kiedyś do grobu- Ojciec lamentuje gdy stoimy w długiej kolejce na prom. - To jest tak nieodpowiedzialne, że nie będę mógł spać nocami.- trzyma mnie w ramionach i zakłada mi swój ciemnozielony kaszkiet na głowę. Jest tak duży, że przykrywa mi większość włosów, a tylko ta felerna grzywka wystaje spod niego.
-Damy sobie radę- przekonuję ,ale nie będę mówić mu, że mam ze sobą broń, będzie się bał jeszcze bardziej, że strzelę sobie czasem samobója.
-Napisz od razu gdy będzie tylko okazja!-Całuje mnie i Rose w czoło.
Machamy do niego gdy już coraz bardziej znika nam z horyzontu. Ściska mnie w klatce piersiowej na samą myśl, że nie będziemy się tak długo widzieć. Nigdy nie wyjeżdżaliśmy bez niego. To chyba kolejny dowód na koniec dzieciństwa.
-Przy sprawdzaniu biletów wezmą cię za mężczyznę- lustruje mnie siostra. Gdyby się pomylili może by było nawet na rękę.
-A ciebie za zaginioną arystokratkę- Rose ubrała się cała na różowo, razem z toczkiem na głowie i zapewne halką pod spódnicą.
-Bym nie protestowała- śmiejemy się gdy przychodzi chwila na sprawdzenie naszej tożsamości.
Dwójka mężczyzn w średnim wieku patrzą pod lupą na na nasze paszporty.. Rose uśmiecha się do jednego z nich tak przesłodzenie, że mężczyzna zapomina chyba o swoim istnieniu i tym, że jest w pracy. Jeden z nich patrzy na mnie jak na skandalistkę.
-Mają panie ze sobą broń?- pyta bez owijania w bawełnę jeden z nich
-Skądże proszę pana!- Rose udaje zaskoczoną i urażoną dumę.
-A co to w ogóle jest?- czuję się jak aktorka Paryskiego teatru.
Mężczyźni patrzą na siebie i oddają nam paszporty przepuszczając nas przez bramkę.
-Nie sprawdzili nawet toreb- dziwię się gdy jesteśmy już daleko od nich i zaczynamy mieszać się w tłumie.
- Tak działa urok osobisty Bri.- Rose odgarnia kilka gęstych, blond loków dłonią za siebie.
Jest przed osiemnastą, zaczyna się lekko ściemniać. Stoję oparta o barierki burty. Morze jest tak ciemne, odbija się od gęstych fal jedynie trochę światła. Przeraża mnie myśl dryfowania po wodzie, tym, że nie jesteśmy na stałym gruncie, że pod tą wodą nie wiadomo kiedy zaczyna się grunt, jeśli on jest możliwy. Jakie mogą być tam ryby, roślinność, resztki statków, szczątki piratów albo nawet diamenty. Zatopione piękne naszyjniki, bransoletki, pierścionki. Mogą być tam miasta, oazy. Nawet myśli, uczucia i marzenia. Woda przyjmie przecież wszystko, nigdy o nic nie pyta dlatego tak chętnie ludzie wybierają ją jako swoją ostatnią drogę, i skaczą do niej na oślep.
-Hejże chłopcze!- krzyczy ktoś jakiś kawałek za mną. To ochroniarz? Ma na sobie pięknie wyprasowany mundur, czapkę z wyszywanym statkiem.- Nie wychylaj się tak bo wypadniesz- łapie mnie za ramię. Odgarniam opadającą czapkę z oczu i spoglądam na niego.- Panienka? Przepraszam bardzo!-kłania się ściągając czapkę i zginając się w pół.
-Nie szkodzi- macham ręką- Nie wypadnę- zapewniam.
-Jak byłem w panienki wieku fascynowała mnie woda, jej odcienie zależne od podłoża, światła, zanieczyszczeń, to jak jest spokojna, a jak burzliwa-wzdycha, patrząc przed siebie.- Niczym kobiety!- śmieje się.
- Kobiety są zależne od podłożą jakie ścielą im mężczyźni.- snuję cicho patrząc w obłoki.
-Miejmy nadzieję, że kiedyś będziecie mogły same sobie ścielić.- klepie mnie po ramieniu.- Miłej podróży, schowa się panienka do kabin, zapowiada się na deszcz.- ostrzega i znika gdzieś między ludźmi na pokładzie, zagadując ich.
Zadzieram głowę wysoko i przymykam oczy. Wdycham morskie, chłodne powietrze. Otula mnie z każdej strony, aż do pierwszych kropli deszczu na mojej brodzie. Rozkładam dłonie formując z nich koszyczek i napełniam go deszczem. Idę tak z nimi po całym holu, zbiegam delikatnie po schodach jakbym miała wrodzoną grację. Obracam się wokół własnej osi na skrzyżowaniu korytarzy i potykam o rozwiązaną sznurówkę buta.
-Cholera- przeklinam, gdy po wodzie nie ma śladu, zostaje jedynie plama na dywanie.
-Bri?- Ogromne, żylaste dłonie łapią moje w opiekuńczy uścisk. Podnoszę wzrok i widzę tam znajomą twarz.
-Lucas!- wykrzykuję na cały wąski korytarz. Ściskam go jak mała dziewczynka. Czuję wielką ulgę, myśli w głowie się rozchodzą. - Jesteś!- kładę dłonie na jego barki. Chyba jednak słaba ze mnie niezależna kobieta.
- Siostra zastąpi mnie w aptece, nie mogłem was tak zostawić.- uśmiecha się szeroko.
Nie wiem czy powinnam mu już dziękować, czy mówić kolejnemu, że mam u niego dług wdzięczności, nie wiem czy mam takie zasoby by każdemu wszystko rekompensować.
Zabieram swoje dłonie z jego koszuli, zostawiły po sobie mokry ślad.
Pomaga mi wstać i robi się lekko niezręcznie.
-Muszę wracać do Rose- wymijam go.- Dziękuję, że jednak się zdecydowałeś.
-Nie ma za co- odprowadza mnie wzrokiem aż zniknę za właściwymi drzwiami.
Trzaskam drzwiami za sobą tak prędko, że z rąk Rose wypada jeden z papilotów.
-Ducha zobaczyłaś?- pyta potrząsając głową.
-Lucas tu jest.
-A ten co tu zgubił?
-Pomoże nam.
-A niby to w czym? Na cóż on nam jeszcze.
CZYTASZ
Pewnego razu w Winnicy/ T.CH
Fanfic*opowiadanie zakończone, możliwość kolejnej (4) części* Północ Francji, Dinan. Rok 1886 r We Francji oraz na całym świecie panuje gruźlica, ludzie muszą stawić jej czoła na co dzień, ale nie mogą zapomnieć, że na tym nie kończy się świat. Żegnają uk...