Rozdział czwarty
31 lipca 1886
W ciemnościach o budynek obijają się co jakiś czas nietoperze i kuszą się też światłem z wnętrza sali ćmy. Chyba chciałyby zagościć na parkiecie albo wkręcić się we włosy panien. Nie znam żadnej dziewczyny, która by nie usłyszała tego od kogoś starszego. Żeby uważać po zmroku na nietoperze i włosy, bo to złe połączenie. Wyciągam swój kieszonkowy zegarek, który przy wyjściu dał mi tata, dochodzi zaraz jedenasta, powinnam była się powoli zbierać do domu, nie będę tu koczować do samego końca imprezy.
Gdy wychodzę zza filaru zauważam parę wbiegającą w alejkę żywopłotów. Upięcie włosów mi znajome. To chyba Rose. Marszczę brwi i cicho skradam się za parą. Kilka lat wcześniej był podobny incydent, wtedy jakiś młodzieniec próbował obmacywać jedną z dziewczyn wbrew jej woli, nie obeszło się bez echa, bo takie czyny bez ślubu i zezwolenia nie są tu mile widziane.
Sprawdzam w około czy nikt mnie nie widzi i wchodzę w głąb ciemnej alejki, słyszę śmiech dziewczyny i mocny, męski głos. Nie widzę nic oprócz zielonego, wysokiego kapelusza, podobnie skrojonego do takiego ,który miał dziś założony nasz ojciec.
Dużo się nie mylę gdy podchodzę bliżej słyszę ten żabi rechot Rose. Gdy już chcę pędzić w jej stronę by się opamiętała albo by ją uratować ktoś pociąga mnie mocno za rękę i zatyka usta dłonią. Szamoczę się, ale bez skutecznie. Gryzę dłoń oprawcy i wtedy poznaję kto to. To Chalamet.
-Ała!- chłopak rozmasowuje swoją dłoń po moim ugryzieniu.
- Dobrze ci tak! Co ty sobie myślisz?- poprawiam swoją sukienkę jakbym miała na sobie jedwab i koronki, a to tylko stara, poplamiona od atramentu, domowa suknia.
- Co ty chciałaś zrobić?- pyta gdy ja wychylam się żeby nasłuchiwać Rose.
- A co cię to obchodzi?
- Ach, stara, dobra, wścibska Brigitte- kuca obok mnie śmiejąc się.
-Odwal się i zajmij się sobą!- odpycham go w bok, a ten nie pozostaje dłużny i popycha mnie w rośliny. W taki sposób cały żywopłot aż się trzęsie, przykuwając uwagę śledzonych przeze mnie winowajców.
Momentalnie ich rozmowy milkną, widzę cień i czubki męskich butów dwa metry od siebie. Mężczyzna świeci na nas świeczką w szklanej latarence. Podnoszę na niego wzrok i na zdegustowaną Rose.
-Cześć...- macham do niej obtartą dłonią.
-Miałaś iść do domu!- Rose wykrzykuje.
- A ty miałaś tylko tańczyć!- odpowiadam i odtrącam rękę Chalamet'a, który chce pomóc mi się podnieść z ziemi.
- Bri proszę cię..- zakłada ręce na biuście i kręci wymownie głową.
-No co ? Ile go znasz?- wskazuję palcem na nieznajomego.
-Ja znam go długo!- Chalamet porywa się do odpowiedzi, a ja spoglądam na niego wzrokiem mordercy.
- Wstawaj i zachowuj się.- podchodzi do mnie siostra i podnosi siłą z ziemi.- Możesz chociaż raz nie robić mi wstydu?- wyprowadza mnie na dziedziniec przed salą bankietową.- Wracaj do domu.- rozkazuje przez zagryzione zęby.
- Tata o tym wie?- pytam.
- Tylko rozmawialiśmy, nie musiałam pytać o zgodę taty.- prostuje.
-Ciekawe- wkładam ręce do kieszeni, o których nie miała pojęcia Rose, że je wyszyłam gdy ona wcześniej je zaszyła.
-Wyjmij je!- rozkazuje.
-Bo?
-Wyglądasz jak chłopak!
- I bardzo dobrze! Przynajmniej będę mogła nosić spodnie, przeklinać, krzyczeć i podróżować!- wykrzykuję aż ludzie wychodzą z sali i przyglądają się nam. Rose zakrywa ręką twarz, Tata kręci głową, śmieje się, a Timotheé i jego koleżka patrzą ze zdumieniem na nasze przedstawienie. Ktoś z tłumu wyszedł przed szereg i zrobił nam zdjęcie.
Rose wymija mnie i biegnie w stronę domu. Ja stoję jak kołek, a wszyscy wokół patrzą się na mnie, czekają na kolejny ruch, dramaturgię, rozlew krwi. Tata żegna się z kilkoma mężczyznami i zagarnia mnie, oboje biegniemy za Rose do domu.
Gdy docieramy do domu słabe światło bije z okna w pokoju na strychu, w reszcie domu panuje pełen mrok. Biorę ze sobą lampion i przedzieram się po schodach na górę. Drzwi do pokoju są otwarte a Rose siedzi na łóżku, nie płacze, nie lamentuje, wygląda jakby czekała. Wchodzę powoli po skrzypiącej, drewnianej podłodze. Odstawiam lampion na szafkę przy drzwiach.
-Postaw lampion na ziemię, inaczej podpalisz kwiaty i spłonie cały dom- poprawiła mnie. Ma racje, w naszym pokoju na ścianie i w każdym możliwym wazonie widnieją zasuszone bukiety kwiatów, to wszystkie kwiaty jakie nazbierała mama przed śmiercią i jakie udało nam się zachować.
Robię tak jak mi każe i siadam na brzegu jej łóżka. Wbijam wzrok w plamy od trawy jakie odbiły się na sukience.
-Zamocz suknię jak najszybciej, inaczej nie dopierzemy plam- poucza po raz kolejny.
-Przepraszam- mówię cicho.- Myślałam, że on cię tam zabiera bez twojej zgody.
Blondynka nic nie mówi, rozplątuje swoje włosy i ściąga buty. Siada bliżej mnie i łapie mnie za rękę.
-Nie musisz się o mnie martwić.- spoglądam na nią niepewnie. W tym mroku wygląda jak mama. Ma te same oczy, kolor włosów i nawet układ pieprzyków na policzku.
-Nie chcę byś cierpiała- opieram głowę o jej ramię.
-Bez obaw, Shawn wydaje się dobrym chłopakiem- Dziewczyna śmieje się cicho pod nosem gdy wymawia jego imię.
- Mogę go poznać? Zrobić mu test na męża albo na dopasowanie?- podrywam się.
-Nic z tego!- zabrania kategorycznie Rose.
- No, ale inaczej nie możemy stwierdzić, że jest godny twojej ręki!
- Myślę, że jest i bez testu Bri- Rose wstaje i podchodzi do toaletki po grzebień, czesze swoje długie włosy, na które pada światło pełni księżyca.
- Znasz go jeden wieczór!- kręcę głową.
- A wydaję się jakbym znała go od wieków- wzdycha rozplątująca gorset.
Podchodzę do siostry i przykładam jej dłoń do czoła.
-Co ty wyprawiasz?-pyta
- Przykro mi, zachorowałaś na pieprzone zauroczenie- wystawiam diagnozę i rzucam się na swoje łóżko.- Teraz pozostało jedynie odliczać dni do całkowitej utraty ciebie i wiecznego zakochania- lamentuję a Rose śmieje się i rzuca we mnie poduszką.
CZYTASZ
Pewnego razu w Winnicy/ T.CH
Fanfic*opowiadanie zakończone, możliwość kolejnej (4) części* Północ Francji, Dinan. Rok 1886 r We Francji oraz na całym świecie panuje gruźlica, ludzie muszą stawić jej czoła na co dzień, ale nie mogą zapomnieć, że na tym nie kończy się świat. Żegnają uk...