Nowa droga życia

28 1 0
                                    


Francja, Dinan,

4 listopada 1887 r

Weselny obiad odbywał się u nas w jadalni. Połączyliśmy dwa długie stoły by zmieścić wszystkich gości. Drugi stół wystawał aż poza framugę drzwi do jadalni, ale nikomu nie przeszkadzało to, że siedzi jedną nogą w jadalni a drugą w korytarzu.

Przy obiedzie panowała dość długa cisza, każdy skupiał się na swoim talerzu i lampce gorzkiego wina z naszej winnicy.

Gdy nadeszła pora tortu, wszyscy się ożywili. Razem z Josephine wprowadziłyśmy tort nad, którym obie pracowałyśmy. Był piętrowy, jasnoróżowy z czerwonymi i białymi elementami dekoracyjnymi. Kolory nie były przypadkowe. Różowy był ulubionym kolorem Rose, oraz sukienki druhny, biały odzwierciedlał suknie ślubną a zaś czerwony- dopracowaną do ostatniego szwa suknię Josephine. Gdy Państwo Młodzi pokroili tort miałam wrażenie, że kroją każdą z nas po kolei. Przy degustacji rozmowy zaczęły się bardziej kleić, każdy był już wystarczająco nasycony by przemawiać.

-Pięknie dziś wyglądasz.- Gdy pomagałam Josephine wynosić zbędne, brudne talerze zaczepił mnie Lucas.

-Dziękuję.- Odkrząknełam.

-Daj, pomogę ci.- Wystawił ręce i chwycił za brzeg sterty talerzy, które trzymałam.

-Dam sobie radę, wracaj do gości.- Poleciłam.

-Razem pójdzie szybciej- upierał się. Chwycił za brudną bulionówkę, garść sztućcy i ruszył w stronę kuchni.

Gorset uwierał mnie niemiłosiernie, ten dzień wydawał się dłuższy niż każdy inny, charakterem przypominał wigilię, ale z nieproszonymi gośćmi.

Po sprzątnięciu i doniesieniu wina wymknęłam się z domu gdy Lucas zagadywał kilku gości. Gdy tylko oddaliłam się kawałek od zgiełku odczułam jakby cały ciężar został za drzwiami. Mroźne powietrze otuliło mnie, przyjemny chłód okalał rozgrzaną twarz. Naciągnęłam ciemnozieloną, niepasującą do sukni, moją codzienną narzutę i wspięłam się w obcasikach na górkę za domem.

Przysiadłam na jednym ze starych krzeseł, popatrzyłam na ołtarz i rozciągający się za nim widok. Wiatr bawił się zasłonami na ramie drzwi. Nad miasteczkiem powoli zbierały się wieczorne chmury. Przymknęłam oczy i wyciszyłam oddech. Czułam tylko jak moja klatka piersiowa się unosi i opada.

Długo błogostan nie potrwał, bo usłyszałam skrzypienie krzesła obok mnie, ale je zignorowałam. Uznałam, że to wiatr albo duch starego właściciela krzesła.

Ktoś podciągnął nosem i pocierał dłonie by je rozgrzać. Nadal udawałam, że wcale mnie tu nie ma, to tylko moje ciało, umysł błądzi gdzie indziej.

-Będziesz chora.- Ochrypły głos przedarł się przez ciszę.

-Raz się żyje.- Wyszeptałam.

-Dlaczego tutaj siedzisz?- Otworzyłam oczy. Ten głos należał do Timothée . Patrzył przed siebie. Na dłoniach miał naciągnięte skórzane rękawiczki.

-Odpoczywam.- Odwróciłam głowę.

-Nabawisz się zapalenia płuc.- Pouczał.

-Tego cię uczą w Anglii tak? By pouczać kiedy na co się zachoruje?

-Dokładnie, to przydatna umiejętność.

-Nie wątpię, szczególnie w upominaniu kobiet.- Zaśmiał się.

-Wtedy czuję się potrzebny.

-A one zaopiekowane.

-To jak widzisz, wymienny układ.- Potakuję głową, przez co kilka kosmyków uwalnia się ze starannie upiętej fryzury.

Pewnego razu w Winnicy/ T.CHOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz