ROZDZIAŁ 5, CZĘŚĆ I: Serce matki

487 42 40
                                    

JOAN CUSLER

Joan Cusler podniosła się z krzesła, co przychodziło jej z niemałym trudem. Nagle poczuła zawroty głowy, co spowodowało, że opadła z powrotem na obrotowy fotel. Przytknęła dłoń do skroni i przymknęła oczy w oczekiwaniu na to, aż zawroty miną. Była wzburzona. W jej wieku nie powinna się już tak denerwować. Lata pracy nad studium przypadku przyprawiły ją o paskudną dyskopatię lędźwiową, a stres skutkował problemami z ciśnieniem. Dała za wygraną i obróciła się w fotelu z na wpół przymkniętymi oczami.

Po pamiętnej rozmowie, którą odbyła z Willamem i Deliah Summers, nie miała złudzeń. Gdy wyszedł, między nią, a psychoterapeutką zapadła trudna do wyrażenia cisza. Nie opuszczało jej wrażenie, że przez pokój przeszedł niemożliwy do okiełznania huragan, który zostawia po sobie tylko bezwład. Znalazły się w impasie.

- Myślisz o tym samym co ja? - Deliah Summers pierwsza odważyła się przerwać milczenie.

Szare oczy Joan przesłoniła mgła wspomnień.

- William znów spogląda w stronę, w którą nie powinien.

Patrzy w pustkę.


Maine, Portland, 1999r.

Sierociniec St. Ann

To była jej pierwsza praca. Jak wczoraj pamiętała dzień, gdy nie będąc jeszcze mężatką, przekroczyła próg przytułku, w którym poznała Billy'ego Burnsa.

- „Proszę uważać, pani Cusler" - przestrzegł ją dyrektor przytułku. - „Billy jest jak dziki pies, o którego nikt nie dbał. Kąsa rękę, która go karmi. Inne dzieci da się lubić, są wdzięczne, ale nie on. Nie Billy".

Gdy pierwszy raz go zobaczyła, jego oczy ziały pustką. Nigdy nie widziała, żeby dzieci miały takie oczy. Czarne jak nieprzebyta otchłań. Teraz mogłaby przysiąc, że przez te wszystkie lata pustka nie opuściła go ani przez chwilę.

Kiedy pamiętnego dnia wróciła do domu, padła zmęczona na kanapę i natychmiast zasnęła. Kolejne dni pracy nie przyniosły jej ukojenia. W rozmowach z matką zdarzało jej się mówić o nim: „Ten mały diabeł". Im bardziej zapuszczała się w gęsty las psychiki Billy'ego, tym było coraz trudniej. Nawet nie zauważyła, gdy dni zamieniły się rok, a ten w kolejne lata. Dyrektor przytułku miał rację - Billy był jak bezpański pies, łaknący odrobiny czułości, której ona nie mogła mu dać. Na jej oczach wyrósł i stał się bardzo przystojnym młodzieńcem. Zawsze wyglądał na dużo starszego niż był w rzeczywistości. Teraz z ledwością mieścił się w niskim fotelu, prostując długie nogi, co sprawiało, że wyglądał jeszcze bardziej nonszalancko. Nic się nie zmieniło. Nadal był niesubordynowany i diabelnie bystry, choć teraz nawet bardziej niż kiedyś.

Od razu dostrzegła jego zdolność do zapamiętywania szczegółów i kopiowania jej zachowań. Przez lata terapii, gdy mógł ją obserwować, nauczył się wszystkich sztuczek, psychologicznych trików i manipulacji. Żadne z dzieci, z którymi pracowała, nie wykazywały takich umiejętności. Billy był wyjątkowy i to ona go odkryła. Przez te wszystkie lata spędzone z nim w dusznym i przyciemnym pokoju sierocińca, za źródło światła mając jedynie niewielkie okno, fascynował ją i przerażał jednocześnie. Był obiektem jej prac i długoletnich badań, a na temat jego problemu napisała i obroniła pracę doktorską. Stał się jej małą obsesją, o którą toczyła nieustanne wojny z mężem. Często zdarzało jej się o czymś zapomnieć; jak o rocznicy ślubu czy urodzinach szwagierki, jednak nigdy o Billy'm.

- „Ten nieokiełznany chłopiec jest dla ciebie ważniejszy niż rodzina" - mówił jej mąż.

Ale to Billy był dla niej prawdziwą rodziną. Prawdziwszą nawet od męża. Ich umysły działały na podobnych zasadach, potrafili dostrzec schematy rządzące światem, chociaż teraz już wiedziała, że tak jej się tylko wydawało. Umysł Billy'ego był dużo bardziej mroczny, niż mogła to sobie wówczas wyobrazić.

W końcu oboje dotarli do momentu, gdy nie mogła już z nim dłużej pracować. Wyprzedzał ją zawsze o krok, wiedział, o wszystkim, co dla niego zaplanowała. Jednocześnie nikt nie poznał go tak jak ona, chociaż wciąż potrafił ją zaskoczyć. Według niej nie było na świecie nic piękniejszego nad miłość matczyną, jednak on wzdragał się, ilekroć usiłowała porozmawiać z nim na temat biologicznej matki. Ich relacja zdawała się wybiegać poza „zwyczajną" więź matki z synem. To Joan była osobą, której ufał i zwierzał się ze swoich myśli. Jeśli ktoś miał na niego wpływ, to tylko Joan. Jedynie ona mogła powstrzymać go, kiedy spoglądał w oczy pustce.

Choć nie miała własnych dzieci, Billy nie był jej jedynym podopiecznym, ale to dla niego poświęciła wszystko; męża, przyjaciół oraz rodzinne szczęście, darząc go najszczerszą miłością.

A teraz te dwie proste kobiety chciały zniweczyć cały jej ogrom pracy włożony w Billy'ego. W jej dziedzictwo, jej krwawicę. Najpierw ta ruda kręciła się obok niego, ilekroć tylko pojawił się w szpitalu. Ona i jej podobne. Osaczyły go niczym wygłodniałe harpie żerujące na rozpadlisku. Ale on dzielnie odpierał ich umizgi. Taki skupiony, taki ambitny... Uczył się i pracował do późna, by wymazać przeszłość i odwrócić okrutny los, który niesprawiedliwie sięgnął po niczemu winnego chłopca. I, kiedy wreszcie, po tylu latach, osiągnął pisany mu sukces, pojawia się jakaś przybłęda i ściąga go w otchłań, z której ona, Joan, wyrwała go własnymi rękami. Bez niej skończyłby w recydywie, a może już dawno by nie żył. To ona go stworzyła. A ten niewdzięczny, zapatrzony w siebie gówniarz jeszcze śmie jej się stawiać. Musi przywołać go do porządku.

Przypomnieć mu, kim się stał i komu zawdzięcza swój sukces.

MACROMANCER. Mów mi Billy (ZAKOŃCZONA)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz