CZĘŚĆ II, Rozdział 11: Niezobowiązujące pogaduszki

190 18 24
                                    

WILLIAM?

Po śmierci Meredith cały ośrodek pogrążył się w impasie. Pensjonariusze nie bardzo wiedzieli, co mają o tym wszystkim myśleć, a on niespecjalnie kwapił się do tego, by im w tym pomóc. Miał inne zmartwienia. Snuł się po korytarzach niczym cień, udając, że wszystko jest w porządku. Nie znajdował w sobie odwagi, by spojrzeć w twarz Jennie, dlatego zręcznie jej unikał. Wspomnienie o pocałunku, który jej skradł, wyparły późniejsze wydarzenia, jednak on co wieczór przywoływał je na powrót; pielęgnował starannie, detal po detalu, dbając, by zupełnie się nie zatarło i nie okryła go mgła zapomnienia. Było jedyną pociechą, której uczepił się jak tonący brzytwy. Wieczory, gdy się spotykali, stały się puste i pozbawione sensu. Jednak on zawsze czekał na nią w swoim gabinecie, nieustannie nasłuchując tego jednego upragnionego dźwięku, którym było nieśmiałe pukanie. Parę razy miał ochotę rzucić wszystko i do niej pobiec, jednak zaraz rezygnował, nie mogąc znieść myśli, że nie zechce go oglądać. Ona sama również nie dążyła do tego, by się zobaczyli. Wiedział, że gdyby tylko zależało jej na spotkaniu, osiągnęłaby to za wszelką cenę. Taka już była.

A on nigdy jej tego nie utrudniał.

Levin zrezygnował z terapii, stając się, jak przypuszczał, świadkiem w śledztwie. Zaraz po nim z ośrodka odszedł Lars. Pozostali pensjonariusze zostali, jednak nikt nie przykładał się do sesji i powierzonych zadań. Był początek grudnia, jeden z najzimniejszych, jaki pamiętał, wyłączając ten, w którym poznał Johna.

Od pamiętnego wydarzenia minęło parę dni, nie zdziwiło go więc, że detektyw Arnold McCoy wreszcie pojawił się u bram ośrodka. Już wcześniej wyczekiwał jego przyjścia. Dzień po dniu, godzina po godzinie wypatrywał, aż w końcu masywna sylwetka detektywa ukaże się na żwirowym podjeździe i zburzy pozorny ład, który starał się za wszelką cenę utrzymać.

Odszedł od okna i zerknął przelotnie na rozłożone na biurku dokumenty. Następnie sięgnął po komórkę i wystukał naprędce SMS do Carmichaela:

„McCoy przyszedł".

Po chwili otrzymał odpowiedź:

„Nie rozmawiaj z nim. Postaram się kogoś przysłać".

Dźwięk telefonu przerwał pełną wyczekiwania ciszę. Policzył do dziesięciu i podniósł słuchawkę.

– Idzie do pana... Kto?! Niech powtórzy, bo nic nie słyszę...

Williama dobiegł dźwięk, jakby postukiwanie, i zorientował się, że Arnie uderza kłykciami o oddzielający go od McCoy'a pleksiglas.

– Co? Detektyw? – Wycharczał. – Mówi, że jest detektywem – powiedział do słuchawki.

William uśmiechnął się pod nosem., odnotowując, że obsadzenie na dyżurce przygłuchego Arnie'go właśnie kupiło mu trochę czasu.

– Mc... A zresztą... – dobiegł go pełen irytacji głos McCoy'a.

Wyobraził sobie McCoy'a legitymującego się blachą. Nastała cisza, w której Arnie musiał studiować odznakę detektywa.

– Arnie? Jesteś tam? Coś mi chyba przerywa... – skłamał, zasłaniając dłonią usta.

– A! McCoy! Detektyw McCoy! To teraz jesteśmy w domu!

William milczał przez chwilę, jakby się zastanawiał, próbując odgrzebać w pamięci, o kogo może chodzić.

– Ach tak, rozumiem – odparł w końcu, starając się brzmieć na znudzonego. – Wpuść go – dodał, sprawiając wrażenie, jakby miał w tej kwestii coś do powiedzenia.

MACROMANCER. Mów mi Billy (ZAKOŃCZONA)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz