Morwenna cz. 4

60 11 6
                                    

Przez następnych parę dni Eskel nie miał zbyt wiele do roboty. Zbadał już ślady potwora przed domem, zbadał je również w sypialni Morwenny, przesłuchał świadków i jedyne, co mu pozostało, to czekanie. Był przekonany, że potwór znów się pojawi, to było pewne jak fakt, że po nocy przychodzi dzień, a po burzy słońce. Z tego też względu co jakiś czas intuicyjnie dotykał medalionu, sprawdzając, czy ten przypadkiem nie zaczął wibrować, co mogłoby oznaczać, że w pobliżu czai się jakaś nadnaturalna istota.

Morwenna od ich ostatniej rozmowy omijała go szerokim łukiem i najwięcej czasu spędzała samotnie zamknięta w swojej sypialni. Czasami też można ją było zobaczyć w ogrodzie, gdzie przechadzała się po trawie niemal tak zielonej jak jej oczy i z utęsknieniem przyglądała kwiatom, a wówczas sama wyglądała jak kwiat, który utracił już wszystkie swoje płatki i zaczął przedwcześnie więdnąć. Eskel nie wiedział, czy jest smutna z powodu ślubu, czy z powodu całej tej sytuacji z potworem. A może jedno i drugie?

Czasami wchodzili na siebie gdzieś w korytarzu. Za każdym razem Morwenna obrzucała go spojrzeniem tak posępnym i zmarkotniałym, że wiedźmina natychmiast nachodziły wyrzuty sumienia. Coraz bardziej kiełkowało w nim uczucie, że postąpił niewłaściwie, przyjmując to zlecenie. Że tak naprawdę powinien zostawić potwora w spokoju i wyjechać, a strapiona mina Morwenny tylko to potęgowała.

Poczucie winy znikało jednak równie szybko jak się pojawiało, gdy tylko wracał do swojej sypialni. Nie wiedział, kiedy dane mu będzie znów zakosztować podobnego luksusu – na pewno nie w zimnych murach Kaer Morhen – dlatego rankiem godzinami wylegiwał się na łóżku, a później długo zażywał gorących kąpieli, które szykowała dla niego służba. Za dnia zaś, po posiłku, od którego z przejedzenia pękał żołądek, zaszywał się w jakimś kącie i medytował, zbierając siły na noc, kiedy to znów będzie musiał czuwać i nasłuchiwać, czy za ścianą, a konkretniej w sypialni Morwenny, nie dzieje się nic złego.

Najczęściej jednak można go było spotkać w bibliotece na piętrze, gdzie z uporem maniaka wertował stare woluminy. Clearwaterowie zgromadzili w niej całą masę książek o tematyce, na którą wiedźmin w najśmielszych snach nie spodziewał się natrafić. Były tam stare zielniki druidzkie, księgi o istotach magicznych, potworach oraz nieludziach, a nawet te dotyczące alchemii i podstaw magii. Eskel zastanawiał się, który z członków rodziny lubuje się w podobnej lekturze i jakoś wątpił, by był to Felix Clearwater.

Mając w głowie tysiące domysłów i wyobrażeń o krwiożerczych wampirach, obciążonych klątwą upiorach, dopplerach, a nawet inkubach, przeglądał księgi, w nadziei, że w którejś z nich natrafi na opis mężczyzny z długimi pazurami i kłami, zdolnego do przybierania formy mgły. Za każdym razem odpowiedź była jednoznaczna – wampir wyższy. I choć Eskel w głębi duszy wiedział już, czym jest tajemnicze monstrum, które napadło na Morwennę, czuł, że rozwiązanie całej zagadki nie jest wcale takie proste. Czekał więc cierpliwie, aż zobaczy potwora na własne oczy, a wtedy będzie jasne, po który miecz powinien sięgnąć.

Pewnego wieczora do drzwi jego sypialni zapukał Delacroix.

– Wiedźminie, jaśnie pan pragnie cię widzieć.

– W jakiej sprawie? – Eskel zaskoczony wizytą o tak późnej porze pospiesznie zapinał guziki koszuli.

Delacroix nie odpowiedział. Założywszy sobie ręce za plecami, odwrócił się i ruszył ku schodom.

Eskel sięgnął po miecze, pamiętając o radzie Vesemira, by nigdzie się bez nich nie ruszać i podążył za lokajem.

Zastał gospodarza w jadalni, gdzie ten zajęty był konsumowaniem kolacji.

Wiedźmin || Dzikie SłonecznikiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz