Eskel cz. 1

64 12 12
                                    

Już na horyzoncie dnieje, południca zamęt sieje,

Trawy szemrzą, wiatr się wzmaga, to nekkerów jest gromada,

Słońce spiecze łan złocisty, czarta łapy tam ślad krwisty,

Wnet wieczorna przyjdzie pora, wyjdzie z nory kikimora.


I znów z pracą trza się rozstać, po wiedźmina przyjdzie posłać,

Za ostatni grosz opłacić i dorobek nędzny stracić.


Prawda to jest dobrze znana, chłop ciemiężon jest przez pana,

Chłop niepomny swej wolności,

Mimo mordęg, bólu kości, muśniętego słońcem lica,

By od świtu do księżyca móc pracować w polu, w sadzie


– Oto lato w Novigradzie



Następnego dnia, zaraz po śniadaniu, Eskel narzucił na siebie poszarpaną kurtkę i popędził na dwór. Chciał zbadać miejsce, w którym ubiegłej nocy podczas wieczornego spaceru doszło do nieprzewidzianego starcia z wampirem. Pogoda mu sprzyjała, nie było chmur zwiastujących deszcz, ziemia była sucha, spodziewał się więc zastać wczorajsze pobojowisko praktycznie w nienaruszonym stanie.

Morwenna od rana nie wyszła ze swojej sypialni. Mimo kwaśnej miny jej ojca oraz narzekań Delacroix, że wystygnie jej śniadanie, nie wyściubiła nosa zza drzwi i pozostała tam aż do południa. Eskel podejrzewał, że śpi, wykończona wydarzeniami ubiegłej nocy, co w zasadzie mu odpowiadało. Nie chciał, by tym razem mu towarzyszyła. Nie chodziło nawet o jej intensywne jaśminowe perfumy, przez które nie był w stanie wyłapać żadnego innego zapachu, ani o to, że pozbawiona wiedźmińskich zmysłów nieopatrznie mogła zatrzeć jakiś ślad. Myślał bardziej o aurze, jaką wokół siebie roztaczała. Gdy była obok, wiedźmin tracił rozeznanie, nie mógł się skupić. Nawet jego medalion zdawał się emanować jakąś dziwną energią, która dekoncentrowała go. Zdecydowanie wolał, by na czas śledztwa Morwenna trzymała się z daleka. Myśl, że pod jej czujnym okiem miałby przeszukiwać okolicę, przyprawiała go o drżenie rąk i dziwny ucisk w okolicach żołądka.

Szyderczy księżyc nad jego głową ustąpił miejsca okrągłej tarczy słonecznej, która wraz z upływem pór roku zdawała się świecić coraz słabiej i słabiej, jakby zaraz miała zgasnąć na dobre. Ostatnie ptaki śpiewały jeszcze ukryte pomiędzy koronami drzew. Z każdym podmuchem wiatru liście sypały się strumieniem. Eskel wciągnął głęboko jesienne powietrze do płuc, poprawił miecze na plecach i zabrał się do roboty.

Postanowił zacząć od miejsca, gdzie wczorajszej nocy Anton zaskoczył go, gdy w spokoju przechadzał się po ogrodzie. Widział wyraźnie pozostawione przez siebie odciski butów wiodące ścieżką wzdłuż ściany lasu. Te w pewnym momencie urywały się. Nagle ni stąd, ni zowąd pojawiały się drugie, zdecydowanie mniejsze i z ozdobną podeszwą. To właśnie tu Anton musiał zaatakować. Później były już tylko połamane gałęzie i staranowane kwietniki, a ślady stały się tak chaotyczne, że nie sposób było odróżnić, do kogo należą.

Pod drzewem rosnącym w niedalekiej odległości Eskel zauważył uklepaną trawę, jakby w tym miejscu leżało coś dużego.

To coś dużego to ja, pomyślał, omijając z daleka miejsce swojego upadku. Wówczas pewna rzecz przykuła jego uwagę.

Wiedźmin || Dzikie SłonecznikiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz