Morwenna cz. 4

41 9 6
                                    

Szpital Wilmeriusza był ponurym miejscem. Eskel już od jakiegoś czasu stał na zewnątrz i przyglądał się, jak szyld przedstawiający laskę Kaduceusza kołysze się upiornie na wietrze. Skrzypiał tak przeraźliwie, że aż uszy bolały. Deszcz zacinał z ukosa, uderzając go w twarz. Starał się osłonić się kurtką, lecz na niewiele się to zdało. Widział przez okno, jak wewnątrz na kominku płonie ogień. Musiało być tam ciepło. A on sterczał pod drzwiami przemoczony do suchej nitki i nie mógł zebrać się na odwagę, by wejść do środka.

Całą drogę obmyślał sobie, co powie, kiedy w końcu zobaczy Morwennę, jednak teraz, gdy tu dotarł i tak wszystko wyleciało mu z głowy. Czuł lekki dreszcz na myśl, że za chwilę znów się spotkają, a jednocześnie okropnie się denerwował. Był ciekaw, jak dziewczyna zareaguje na jego widok. Pewnym było, że nie rzuci mu się na szyję ani nie powita go z otwartymi ramionami. Najbardziej prawdopodobne wydawało się to, że karze mu się wynosić. W końcu już poukładała sobie życie, a on na nowo się w nie wtrącał. Właściwie to sam nie wiedział, co miałby jej powiedzieć. Czy ją przeprosić, czy się tłumaczyć, czy może udać, że jest tu przejazdem i postanowił sprawdzić, co u niej. Nie znał jej uczuć względem siebie samego.

Zastanawiał się, czy Morwenna zmieniła się jakoś przez tych kilka tygodni. Czy niedoszły ślub z baronem i odejście z domu rodzinnego odcisnęło na niej jakieś piętno. A może wręcz przeciwnie. Może wyzbywszy się ciężaru emocjonalnego, który zapewniał jej despotyczny ojciec, odżyła i teraz wreszcie jest szczęśliwa. Może ten szpital to było jej miejsce na ziemi, zwłaszcza jeśli miała wokół siebie ludzi, którzy traktowali ją z szacunkiem i poważnie.

Tyle, że wtedy tym bardziej nie będzie chciała go więcej widzieć...

Zabawne, pomyślał, czując, jak jego oddech drży z nerwów. Nie bał się wejść do gniazda pełnego potworów, a przerażała go zwykła rozmowa z dziewczyną.

W pewnym momencie w oknie mignął mu jakiś kształt. Pod wpływem impulsu nacisnął prędko klamkę drzwi i wszedł do środka, co zakończyło wszelkie wewnętrzne dywagacje.

Pierwsze, co usłyszał, to kaszel – przeraźliwy, duszący kaszel, który niósł się echem po całym budynku. Przeszło mu przez myśl, że człowiekowi, który tak kaszle, nie zostało już zbyt wiele czasu. Ludzie leżeli gdzie popadnie. Na prowizorycznych materacach, kocach, siennikach, na łóżkach – ale tylko nieliczni i bodajże ci najbardziej potrzebujący. Ktoś nie miał ręki, ktoś nogi, ktoś wielki bandaż zasłaniający pół twarzy, część w ogóle się nie ruszała, a część dyszała ciężko, jakby za wszelką cenę starała się złapać jeszcze jedno, ostatnie tchnienie.

Z boku, pod ścianą, stał ludzkich rozmiarów posąg bogini Melitele. Czcigodna Matka rozkładała szeroko ręce, jakby chciała przygarnąć do siebie wszystkich chorych i potrzebujących. U jej stóp wierni palili świece, ozdabiali kwiatami kamienne włosy, obwieszali dłonie kolorowymi paciorkami. Tuż obok posągu klęczała jakaś kobieta, której usta poruszały się w niemej modlitwie. Eskel zauważył łzy w jej oczach, gdy wpatrywała się w dobrotliwą twarz Matki, zupełnie jakby czekała na jakikolwiek znak świadczący o tym, że jej gorące prośby zostały wysłuchane.

Przeszedł nieco dalej, starając się nie nadepnąć na żadnego z pacjentów. Chorzy nie zwracali na niego najmniejszej uwagi. Pewnie było im już całkowicie obojętne to, co się działo wokół nich. Mogło też wydawać im się, że to śmierć wysłała po nich swojego uzbrojonego posłańca, by zwieńczył w końcu ich żywot. A być może uznali go za zwykły omam niewarty uwagi.

Na parterze Morwenny nie było. Eskel rozglądał się między pacjentami, ale nigdzie jej nie dostrzegł.

– Czego tu chce?!

Wiedźmin || Dzikie SłonecznikiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz