Eskel cz. 4

40 8 10
                                    

Przez następnych kilka dni nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego, a wiedźmińskie życie toczyło się swoim normalnym, codziennym rytmem. Każdego poranka Eskel budził się odrętwiały z zimna i bólu, przeklinając szczeliny w kamiennych ścianach oraz łóżko twarde jak kamień. Obmywał twarz lodowatą wodą i pędził na dół, do Wielkiej Sali, by napalić w kominku i przy jego płomieniach choć trochę rozgrzać zmarznięte ciało. Śniadania jedli razem, następnie każdy udawał się do swoich spraw i obowiązków, z niecierpliwością wyczekując wieczoru, kiedy to znów będą mogli wspólnie zasiąść do stołu i biesiadować.

I tak mijał każdy dzień.

Kaer Morhen okazało się studnią bez dna – kiedy już jedna rzecz zdawała się w miarę naprawiona, zaraz psuła się kolejna. Wiedźmini odkryli, że w lewym skrzydle, do którego nikt przeważnie nie zaglądał, zawaliło się sklepienie i w dachu zrobiła się wielka dziura. Załatanie jej zajęło im parę dni. Później przyszedł czas na mur, który osunął się pod wpływem wichury, przygniatając przy okazji rusztowanie. Trzeba było zbudować wszystko od nowa, a następnie uprzątnąć cały dziedziniec zawalony jakimiś rupieciami. W ostateczności każdy miał już serdecznie dość remontów, jak i całego Kaer Morhen. Nawet z reguły spokojny Vesemir stwierdził, że to ponad jego siły i chce w końcu porządnie odpocząć. Każdy chodził zmęczony i poirytowany. Każdy...

Z wyjątkiem jednej osoby.

Tak jak sobie obiecał, po zadomowieniu się na starych śmieciach Eskel rzucił się w wir pracy. Cieszył się, gdy miał coś do zrobienia, wręcz domagał się kolejnych obowiązków. Reszta patrzyła na niego ze zdziwieniem, kiedy podczas najgorszej wichury wdrapał się na dach i łatał dziury. Albo gdy oznajmił, że wyrusza na polowanie, mimo iż od trzech dni nieustannie padało. O dziwo, żaden z wiedźminów nie wypytywał go więcej o jego pobyt w Novigradzie, za co Eskel był im wdzięczny. Czasem tylko miał wrażenie, że obaj wymieniają za jego plecami znaczące spojrzenia, lecz starał się nie zwracać na to uwagi. Robił swoje i cieszył się, że przygotowania do zimy idą do przodu. Ciągnące znad północy chmury świadczyły o tym, że lada dzień spadnie śnieg, a do tego czasu wszystko musiało być gotowe.

Minął tydzień, drugi, trzeci, a Eskel coraz rzadziej wracał do wydarzeń w Novigradzie. Kaer Morhen, potwory, inni wiedźmini... To było jego życie. Pogodził się z myślą, że już nigdy nie zobaczy Morwenny. Zresztą ona pewnie już dawno o nim zapomniała. Pewnie wyszła za barona i teraz siedzi sobie wygodnie w jego rezydencji, korzystając z dobrodziejstw i przywilejów jakie daje tytuł pani baronowej. Kto wie, może nawet jest szczęśliwa?

Mijały tygodnie, a zima nadchodziła wielkimi krokami. Drzewa potraciły wszystkie swoje liście, pierwsze przymrozki oprawiły rośliny w cienką warstewkę lodu. Każdy liczył się z tym, że wkrótce lasy kaedweńskiej puszczy przykryje biała pokrywa śnieżna, która przez najbliższych parę miesięcy będzie skutecznie uprzykrzać im życie.

W ostatnich dniach oczy mieszkańców Kaer Morhen zwracały się też na zachód, z niecierpliwością wypatrując powrotu ostatniego z wiedźminów zamieszkującego górską warownię. Z niecierpliwością i z niemałym niepokojem, ponieważ miał do nich dołączyć już kilka tygodni temu.

W końcu nadszedł ten dzień i na dziedziniec, dosiadając rumaka czarnego jak smoła, wjechał Lambert. Uśmiechnął się zawadiacko, omiótł wzrokiem całe podwórze, a dostrzegając resztę wiedźminów krzątających się przy zagrodzie dla koni, wyciągnął palec i swoim zwyczajem zawołał:

– Zdaje się, że pominęliście tamten fragment.

Zauważywszy go, stojący najbliżej Geralt odstawił miotłę na bok i założył sobie ręce na piersi.

Wiedźmin || Dzikie SłonecznikiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz