Morwenna cz. 2

33 7 1
                                    

Kiedy dotarł do doków, w Novigradzie powoli zapadał zmrok. Jesienne słońce zdążyło zniknąć już z horyzontu, a w jego miejsce nadeszły potężne, ciemne chmury zwiastujące zmianę pogody. Zanosiło się na deszcz, i to porządny. Należało szybko schować się pod jakikolwiek dach. Eskel nie miał konia, pędził więc co sił w nogach do miasta, a tam przez ciasne uliczki i zaułki przemykał jak cień, starając się zbytnio nie zwracać na siebie uwagi.

Czyli jak za każdym razem...

Mimo zamieszek, miasto nie zmieniło się ani o jotę. Widać było jak na dłoni, że najgorsze starcia rozegrały się na Zamurzu, czyli tam, gdzie nieludzi oraz pospólstwa było najwięcej. Oprócz paru spalonych domów Novigrad wydawał się nietknięty. Dalej był tak samo brzydki i obskurny jak dotychczas. Żebracy nadal okupowali rynsztoki, kurtyzany rzucały zewsząd zachęcające spojrzenia, a po ulicach kręcili się nieludzie, aczkolwiek tych ostatnich było dużo więcej. Oprócz ilości zmieniło się też ich zachowanie. Nie zakrywali już twarzy, unosili je wysoko, nie zakradali się z kąta w kąt, chodzili dumni, a na ich obliczach malowała się pewność siebie i jakby... pycha. Trudno się było temu dziwić, w końcu wreszcie mogli swobodnie poruszać się po ulicach, nie obawiając się o własne życie. Bez wątpienia obecna sytuacja była im na rękę. Wiedźmin nie dostrzegł też nigdzie strażników, których zazwyczaj w tym rejonie było na pęczki. A skoro ich zabrakło, kto w takim razie pilnował porządku?

Pod Złocistym Jesiotrem była jakaś awantura. Dwóch łysych osiłków z maczugami w dłoniach starało się dosięgnąć nimi jakiegoś niziołka. Malec był na tyle szybki, a oni na tyle powolni i ociężali, że z łatwością przebiegał im pod nogami, robił uniki i odskakiwał na boki, tak że drągale zamiast niego okładali maczugami samych siebie. Wokół tradycyjnie zebrała się grupa wiwatujących gapiów. Kotłowanina dzikich okrzyków i wrzasków niosła się echem po całej okolicy. Nie wiadomo było, która część podchmielonej widowni jest za niziołkiem, a która za oprychami. Eskel ominął całe to zamieszanie szerokim łukiem i niepostrzeżenie wemknął się do Złocistego Jesiotra.

W środku było jeszcze więcej ludzi niż na zewnątrz. Darli się, śpiewali, wznosili kufle w górę, widać było, że nastroje im dopisują. Siedzieli na ławach, na beczkach z piwem, na stołach – niektórzy już pod nimi – grzali się przy buchającym kominku i pili, pili na umór. Eskel nie był jedynym, który miał broń – część z zebranych uzbrojona była w prymitywne pałki i drewniane miecze. Wiedźmin jednak wolał, aby nikt nie zauważył, że oba miecze na jego plecach nie są wykonane z drewna jak u pozostałych, tylko ze stali i to tak naostrzonej, że aż błyszczała w blasku świec. Wtedy niechybnie wywiązałaby się jakaś awantura, a to ostatnie, czego mu było trzeba.

Po lewej zauważył schody prowadzące na górę. Zasłoniwszy ostrza kurtką, przecisnął się przez tłum i ruszył na piętro.

W korytarzu na górze przystanął. Rozejrzał się, czując w powietrzu gryzący zapach stęchlizny oraz wilgoci pomieszany z wonią starych mebli. Pierwszy raz uderzyło go, że ktoś taki jak Felix Clearwater mieszka w takim miejscu. Wśród tych wszystkich hałasów dobiegających z dołu co noc, z nieustannie unoszącym się w powietrzu odorem ryb, bez służby przygotowującej mu posiłki... Jak to mówią pycha kroczy przed upadkiem i Felix Clearwater zdawał się być tego najlepszym przykładem.

Na samym końcu korytarza były tylko jedne drzwi, obdrapane i z wielką dziurą na środku, jakby ktoś przywalił w to miejsce z całej siły głową. Nie byłoby w tym nic dziwnego, zważywszy na to, co działo się teraz na dole i ile litrów alkoholu przelewało się tu każdej nocy. Eskel podszedł bliżej, uniósł dłoń i zapukał. Po chwili rozległ się chrzęst zamka. Skrzypnęły drzwi.

Wiedźmin || Dzikie SłonecznikiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz