Anton cz. 2

41 10 11
                                    

Kiedy Anton zaatakował, wiedźmin miał już obmyśloną strategię. Wiedział, że kotłujące się uczucia zdekoncentrowały przeciwnika na tyle, że teraz przez jakiś czas nie będzie w stanie myśleć logicznie, a to dawało Eskelowi przewagę. Chciał przyjrzeć mu się w walce, znaleźć w nim jakąkolwiek słabostkę, słaby punkt. To mogło być miejsce, które odsłaniał zbyt często albo nadwrażliwość na którykolwiek ze znaków. Coś, co pozwoliłoby mu uzyskać nad groźnym przeciwnikiem przewagę i wyjść z tego starcia cało. Oczywiście, jeśli wampiry wyższe w ogóle takowe posiadają...

Tak jak się spodziewał, Anton rzucił się na niego na ślepo, tnąc pazurami gdzie popadnie i demolując przy tym ogród. Wiedźmin sprawnie parował ciosy, przewidując, że te będą skierowane w jego klatkę piersiową, a tym samym w serce. Udało mu się rzucić Quen i jak się okazało, wybrał na to idealny moment, gdyż wampir w swoim szale niemal zdołał go dosięgnąć.

Duży błysk światła oślepił ich obu. Tarcza odrzuciła wampira na dość sporą odległość, lecz na niewiele się to zdało, bo zaraz znów stanął na nogi i z powrotem rzucił się na wiedźmina. To jednak wystarczyło, by Eskel ponownie przyjął gardę i przygotował się do parowania kolejnych ciosów.

– Nie stawaj pomiędzy nami, wiedźminie! – ryknął Anton, zamachnąwszy się dłonią, z której sterczały ostre jak brzytwa pazury. – Morwenna jest moja! Nie odbierzesz mi jej!

Wampir z każdą chwilą stawał się coraz bardziej rozjuszony. Eskelowi z niemałym trudem udawało się przed nim bronić. Starał się ciąć mieczem i robić uniki, jednak jego przeciwnik był zbyt szybki, a do tego niższy i drobniejszy.

Kolorowe kwietniki rosnące wokół leżały już podeptane na ziemi. Gałęzie drzew, brutalnie ścięte przez wampirze pazury, walały się pod nogami, przeszkadzając im w poruszaniu się.

Nagle Anton wyprowadził cios ręką z drugiej strony, tak że zdołał ugodzić Eskela w brzuch. Wiedźmin zgiął się w pół, czując ukłucie tak potworne, że przez moment nie był w stanie złapać tchu. Czarne plamy zamigotały mu przed oczami. Zamachnął się mieczem, lecz tępy ból w okolicach podbrzusza sprawił, że zupełnie stracił rozeznanie. Wtedy wampir uderzył go na tyle mocno, że Eskel przeleciał ponad gęstwiną traw i z całej siły przywalił w drzewo. Przetoczył się po pniu i upadł na ziemię.

Czuł krew pod ubraniem. Bolała go każda kończyna, każdy mięsień. Jęknął przeciągle i złapał się za obolałą głowę. W oczach zamigotała mu podwojona sylwetka wampira, który powolnym krokiem zbliżał się do niego. Chciał chwycić za miecz, ale zamiast rękojeści wyczuł dłonią jedynie trawiaste podłoże. Ostrze musiało wypaść mu gdzieś po drodze. Zdał sobie sprawę, że jest bezbronny.

Połówka księżyca wisząca nad jego głową ułożyła się nagle w szyderczy uśmiech drwiący sobie z jego nieporadności. Eskel wiedział, że jeśli zaraz czegoś nie zrobi, zginie. Leżał pod drzewem, nie mogąc się poruszyć. Próbował sięgnąć po drugi miecz, który nadal tkwił na jego plecach, lecz nie był w stanie go spod siebie wyszarpnąć. Kątem oka zauważył, że Anton jest już tuż przed nim. Pospiesznie złożył palce w znak Igni i posłał w jego kierunku strumień ognia.

Wraz z wampirem zapaliły się także pobliskie zarośla. Gwałtowny płomień buchnął mu prosto w twarz, smagając jęzorami ubranie. Anton odskoczył i zasłonił się rękami, lecz ogień i tak zdołał go dosięgnąć. Zawył przeraźliwie, gdy jego lewe przedramię oraz kawałek płaszcza zajarzyły się niczym pochodnia.

Wykorzystując to, że Anton na moment zajął się ogniem, wiedźmin rzucił się w poszukiwaniu miecza. Niespodziewanie szyderczy księżyc postanowił pospieszyć mu z pomocą i oświetlił swoim blaskiem ostrze wbite w ziemię w niedalekiej odległości od niego. Nim jednak Eskel zdołał go dosięgnąć, wampir zdążył opanować mały pożar na jego przedramieniu. Zamachnąwszy się, błysnął pazurem i ugodził nim wiedźmina w prawy bok.

Wszystko działo się tak szybko, że Eskel nawet nie poczuł bólu. Krew wypłynęła na jego kurtkę, znacząc ją na ciemnoczerwony kolor. Spojrzał w dół, widząc płytkie cięcie biegnące na ukos od pleców do brzucha i rozrywające ubranie na pół. Wampirzy pazur musnął jego żebra i zatrzymał się gdzieś w okolicach pępka, przecinając skórę i zostawiając na niej krwawy ślad. Mimo tego Eskel nie zamierzał zwalniać tempa. Jedną ręką złapał się za ranę, a drugą chwycił za miecz w momencie, gdy wampir wyprowadzał kolejny cios.

– Anton! – rozległ się nagle rozpaczliwy krzyk dochodzący gdzieś od strony domu.

Morwenna wyrosła koło nich jak spod ziemi. Twarz miała całą czerwoną od biegu, włosy potargane, a do jej koszuli nocnej poprzyczepiały się liście ze staranowanych przez nich kwietników. Omiotła wzrokiem najpierw wampira, który na jej widok zastygł z ręką uniesioną do góry, a potem wiedźmina, zatrzymując się na dłużej na jego krwawiącej ranie.

Eskel nie wiedział, czy to dobrze, że się tu znalazła. Pewnie gdyby została w domu, byłaby bezpieczna, a teraz nie dość, że musiał bronić samego siebie, to jeszcze ją.

– Co wy tu wyprawiacie? – spytała niemalże ganiącym tonem. – Tak hałasujecie, że słychać was nawet przez zamknięte okna. Przestańcie natychmiast! Obydwaj!

– Uciekaj stąd, Morwenno. – Ignorując krew wydobywającą się z jego prawego boku, Eskel zdołał wreszcie unieść rękojeść miecza i skierował ją wprost ku wampirowi.

– Morwenno... – Anton niespodziewanie zmienił ton. W jednej chwili schował kły i zaczął powolnym krokiem zbliżać się do Morwenny. – Musiałem cię zobaczyć.

– Prosiłam, żebyś tu więcej nie przychodził.

– Wiesz, że nie mogę. Nie potrafię tak. – Wampir zrobił kolejny krok. – Zabiorę cię stąd, tylko daj mi szansę.

– Tak nie można, Anton!

– Próbowałem, starałem się, ale ty i ja... Musimy być razem. Cały czas o tobie myślę, Morwenno. Czuję twoją obecność, twój dotyk, twój... – zatrzymał się, wciągnął głęboko powietrze do płuc – zapach... Nie wiesz, jakie to uczucie. Czuję go wszędzie. Jest taki... mocny.

– Anton, proszę cię! – Morwenna niemalże szlochała. Wiedźmin, przeczuwając, co zaraz nastąpi, przygotował się do skoku.

– Zabiorę cię ze sobą i już nikt nigdy mi ciebie nie odbierze. Będziesz moja, Morwenno. – Anton wyciągnął rękę. – Już jesteś moja.

Eskel jednym płynnym ruchem nauczonym w przed laty w Kaer Morhen podczas morderczego treningu na wahadle skoczył i pojedynczym cięciem oddzielił wyciągniętą dłoń wampira od reszty ciała nieco wyżej ponad nadgarstkiem.

Wampir ryknął na całe gardło i tracąc równowagę, zatoczył się do tyłu. Jego ręka z głośnym plaskiem uderzyła o ziemię, a z odciętej kończyny krew chlusnęła strumieniem, znacząc trawę na brunatnoczerwony kolor.

– Anton!

Pisk Morwenny był tak ostry, że aż wybrzmiał wiedźminowi w uszach. Dziewczyna rzuciła się ku rannemu wampirowi, lecz Eskel, zdoławszy odzyskać kontrolę nad własnym ciałem, przytrzymał ją za ramiona.

Zszokowany wampir złapał się za pozbawione dłoni ramię i uniósł je na wysokość oczu. Po chwili przeniósł pełen niezrozumienia wzrok na wiedźmina, jakby próbował zadać mu nieme pytanie: „Co ty mi zrobiłeś?".

Nagle odwrócił się. Nie minęła nawet sekunda, kiedy jakiś pęd powietrza przeciął liście. Anton niczym powiew wiatru zniknął w gęstwinie drzew, a jedyne, co po nim pozostało, to mieniąca się na ziemi wielka kałuża wampirzej krwi. 

Wiedźmin || Dzikie SłonecznikiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz