LIV

265 17 10
                                    

Obudziłem się po jakimś czasie z potwornym bólem głowy i kluciem w jamie brzusznej. Światło mnie raziło, więc pomimo wielu prób ostatecznie nie byłem w stanie otworzyć oczu. Nie mogłem też zbytnio się ruszyć, bo wiązało się to z głębokim bólem. Poczułem, jak osoba siedząca obok mnie, której obecność dopiero zauważyłem, łapie mnie za dłoń.

- Hej, kochanie, spokojnie.

- Hej, Dominic... - powiedziałem, ledwo słyszalnym głosem.

- Jak się czujesz?

- Średnio. A ty?

- Teraz odrobinę lepiej. Bardzo się martwiliśmy.

- Gdzie tato? - Przez moment nie odpowiedział.

- Za chwilkę przyjdzie.

- A wszystko w porządku?

- Tak. Wszystko w porządku. U wszystkich. U wszystkich w porządku.

Parę dni później rana zagoiła mi się do takiego stopnia, że mogłem chodzić. W takim stanie mogłem się wymknąć, żeby wejść na dach i przemyśleć parę spraw. Oficjalnie byłem synem Tonego Starka, miałem wspaniałego chłopaka i niesamowitych przyjaciół oraz super starszą siostrę. I wszyscy byli przy mnie. Przez moment zastanawiałem, się czy nie lepiej byłoby, gdybym był już w Walhalii, Niebie, czy jak ktoś to sobie nazwie. Ale doszedłem do wniosku, że pierwszy raz od dawna czuję się dobrze na tym świecie. Jakbym był tu gdzie powinienem być.

Niedługo później usłyszałem, jak na dach ktoś wchodzi. Jeszcze później dosiedli się do mnie Ned, MJ, Aurora i Dominic. Siedzieliśmy długo. Trochę rozmawialiśmy, ale przez większość czasu milczeliśmy. Tak po prostu. Po jakimś czasie zaczęliśmy się wszyscy zbierać. Doszedłem do Wieży i wszedłem do środka. Kiedy doszedłem do kuchni, zauważyłem Tonego.

- Cześć, jak się czujesz? - Podszedł do mnie i pocałował mnie w czoło, po czym przełożył mi rękę przez ramię i przyciągnął do siebie.

- Jest dobrze.

- Na pewno? - Spojrzał na mnie dociekliwym wzrokiem.

- Jest bardzo dobrze.

- Aż „bardzo"?

- Chyba tak - odparłem. - Na pewno tak. Jest bardzo dobrze - jednak się zreflektowałem.

- To w takim razie bardzo się cieszę.

- Już jest po wszystkim, prawda? - spytałem z nadzieją.

- Tak. Nie mamy więcej niespodzianek w zanadrzu. Już nie. Rana się goi?

- Jakoś tak.

- Boli mniej?

- Jest znośnie.

- Chcesz coś zjeść?

- Trochę. Mogę trochę zjeść.

- To super. Kocham cię, Peter.

- Ja też cię kocham. Dziękuję, że jesteś.

- Zawsze będę.

Ta historia nie kończy się tutaj. Toczy się dalej, ale już o wiele spokojniej. Moje życie zmienił jeden koncert. Gdyby nie on, to pewnie nadal tkwiłbym w tym samym miejscu i nadal nie potrafiłbym sobie radzić sam ze sobą. Teraz miałem oparcie. I to nie na jednej osobie. Oparcie to dzień w dzień budowało mnie od nowa, żebym w pewnym momencie mógł z uśmiechem na twarzy stwierdzić, że jest dobrze, a nawet bym powiedział, że lepiej. Bo słowa mimo wszystko nabrały na znaczeniu. „Zawsze będę" burzyło mur, budowany wokół mnie przez te wszystkie lata i dawał nadzieję na wyjście z pomieszczenia pełnego wszystkich złych wspomnień. Bo wiedziałem, że mój tato nigdy mnie nie opuści w potrzebie. Co by się nie działo będzie mnie wspierał, pocieszał, kiedy będę smutny, pomagał wtedy, kiedy o to poproszę i wtedy, kiedy tego nie zrobię. Teraz już wiem, że mój tato zawsze przy mnie będzie. Bo „zawsze będę" znaczyło więcej i będzie znaczyło do końca naszych dni.

Zawsze Będę | złσ∂zιєנкα мαяzєńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz