To była prawdziwa przeprawa. I to nie dlatego, że coś mi się tu nie podobało czy było złe, ale dlatego, że długości rozdziałów nie powstydziłby się nawet Mickiewicz. Rozdział na 95k znaków? Check. Co to dla mnie dwie godziny czytania jednej części... A na poważnie to taki trochę śmiech przez łzy i argumentowanie, dlaczego przygotowanie tej recki zajęło mi wieki. Dałam się nabrać na te kilka rozdziałów — więcej do tego nie dopuszczę (XD).
Autorka przedstawia nam zupełnie inną historię Leviego i jego zaciągnięcia się do wojska. Nie żartuje, ostrzegając, że możemy zapomnieć o oryginale. I jeśli mam być szczera — odwala tu kawał naprawdę solidnej roboty. Ale od początku.
Levi jest marionetką w rękach wuja Kenny'ego, który — gdyby tylko mógł — rozmnożyłby go jak królika, byle tylko zyskać jak najwięcej rodowej mocy. I choć Ackermann w końcu ląduje pod skrzydłami Erwina Smitha, nie oznacza to, że może zapomnieć o potencjalnym ożenku. Wujek bacznie obserwuje i nie zawaha się użyć przeciwko niemu wszystkiego, co nawinie mu się pod rękę.
Gdybym miała nazwać jednym słowem język, jakim posługuje się w tej historii autorka, powiedziałabym bez wahania, że jest surowy. Mamy tu masę przekleństw, masę bezpośredniości, masę grubiaństwa, aż by się chciało skomentować: No jak to w wojsku. Gdzieś pomiędzy tą bezpośrednią narracją od strony Leviego, a także oschłością wykreowanego świata znalazło się jednak miejsce na powolne rozmiękczenie postaci i niewielkie jej uczłowieczenie. Bo Levi to jednak dobry chłopak.
A na serio to nie do końca, ale jednak tak. Przede wszystkim pragnę nadmienić, że jest to chyba najciekawiej i najlepiej wykreowana postać Ackermanna, o jakiej w życiu czytałam. Jest spójny, zachował swoje cechy z oryginału, przelatujące przez jego głowę myśli idealnie łączyły się z wyrazem twarzy, który w momencie czytania sobie u niego wyobrażałam, no i po prostu był... Był dobrze zrobiony, no. Podobnie miała się sytuacja z dziewczynami, z którymi miał styczność; każda inna, ale spójna, choć moje serce zdecydowanie skradła Petra. I mówię to ja, nieznosząca jej w oryginale.
Petra pojawia się, można by rzec, stosunkowo późno (Levi zaczyna jako kadet razem z Erenem i resztą), jednak szybko się wybija. I choć obawiałam się panny Ral, to przez kolejne linijki tekstu moje lęki zostały zmiecione. Petra jest bezpośrednia, wesoła, gdy trzeba, ale też autorytatywna i twardo stąpająca po ziemi. Moim ulubionym momentem był ten, w którym Levi nieświadomie zaczyna być wobec niej zwyczajnie posłuszny, choć inni bohaterowie tego nie dostrzegają. Dodajmy do tego ich relację (choć zdecydowanie zrobiłam się na początku Team Saszka, która swoją drogą była top of the top) rozwijającą się w normalny, naturalny — jak na Leviego — sposób i otrzymujemy coś pięknego.
Z ważnych postaci na pewno nie mogę zapomnieć o Mikasie, której jak nie dało się nigdy lubić, tak nie da lubić się dalej, wobec czego ogłaszam tu sukces autorki w kreacji postaci. Mikasa jest po prostu Mikasą, o niej ogółem nie mogę za wiele powiedzieć, bo na czole wciąż ma wypisane dużymi literami EREN 4EVER.
No i Kenny. Jak ja nie znosiłam tego człowieka... Jednocześnie jest on najbarwniejszym bohaterem tej historii. Wulgarny, bezpośredni szantażysta, mający za nic ludzkie życia i pragnienia. Robi, co chce, i żąda, by inni mu się przyporządkowali. I na razie świetnie mu to wychodzi.
I tu przy okazji wychodzi jedna rzecz, do której mogłabym się doczepić, zwłaszcza po przeczytaniu ostatniej dostępnej części. Kenny robi, co chce, pojawia się, gdzie chce i kiedy chce. Jednak jakoś ciężko mi uwierzyć, by Erwin dawał komuś tak sobie folgować na jego własnym placu zabaw i wstrzymywać jego żołnierzy od służby. Tutaj coś mi zwyczajnie nie zagrało, a nie znalazłam w sumie uzasadnienia tej jego bezczynności.
Nie mogę też zapomnieć o Hanji, którą uwielbiałam i pokochałam na nowo. Wariatkowata i bezwzględna pani Mengele. Coś w tej Zoe było niemal niebezpiecznego i tajemniczego, choć może to tylko moje wrażenie. Tak czy siak zakwalifikowała się do mojego ulubionego zestawu bohaterów.
Towarzyszymy Leviemu i obserwujemy, jak rozwija się jako wojskowy, jak nie potrafi dostosować się do panujących w wojsku warunków i jaki brak akceptacji wykazuje względem pozostałych kadetów. O gramie szacunku wobec przełożonych już nie wspominam, ale to coś w jego stylu. I te wszystkie emocje, które Ackermann pokazuje na przełomie tych kilku rozdziałów (ekhem, ekhem, długość, ekhem)... Choć są przez niego traktowane nieco po macoszemu i nieco... pokracznie, to jednak są widoczne. Widzimy, jak Levi pomalutku się zmienia, łagodnieje, a może zwyczajnie jest mniej zdziczały, niż był, gdy przebywał pod okiem wuja.
I właśnie to sprawiło, że uważam, iż jest to jedna z lepszych historii z alternatywnym story o nim. Nie ma tu patosu i bzdur o ocaleniu ludzkości. Są żołnierze szukający wolności lub tacy, dla których wyprawa poza mury pozwala poczuć się, jakby byli na highu. Chyba właśnie przez to tak mi się spodobało.
Natomiast na pewno dopracowałabym nieco szczegółów z Erwinem (bo na razie chłopa nam wcięło i trochę w tych jego szeregach panuje samowolka) lub nakreśliła mniej więcej, dlaczego jest tak, a nie inaczej, choć zdaję sobie sprawę, że historię poznajemy de facto z punktu widzenia Leviego, więc może nie być to łatwe zadanie.
Jeśli chodzi o część techniczną, to bodajże w jednym rozdziale wskoczyły dywizy w dialogach, czasem gdzieś zjadł się ogonek lub wpadła literówka, ale no przy tej długości tekstu...
I tu kolejna rzecz — ja wiem, można mnie zaraz zjeść, ale — kyrie elejson — przysięgam, że jak mi watt pokazał w jednym rozdziale pozostały czas czytania oszacowany na prawie dwie godziny, to niemal zapłakałam rzewnymi łzami i odłożyłam komórkę. Wiedziałam, że nie zdążę tego przeczytać w najbliższym czasie, a czytanie na raty nie wchodziło w grę, bo zwyczajnie musiałabym się co chwilę wracać i finalnie spędziłabym nad tym dwa razy więcej czasu. Autorzy, miejcie litość, plis. Albo uprzedzajcie, że czekają nas kolosy, żebyśmy jako czytelnicy mogli wygospodarować sobie trzy dniówki na czytanie.
I tak naprawdę nie mam tu nic więcej do powiedzenia, bo tekst był zwyczajnie dobry. Bawiłam się zacnie, uśmiałam się wielokrotnie, bo grubiański humor to mój humor, tak że trafne było 10/10. Dialogi zostały napisane naprawdę ciekawie i naturalnie, a niekiedy potrafiły zwalić mnie z krzesła, więc i tu nie mogę się do niczego doczepić. Zwyczajnie jest to w porządku historia.
Tak z dalszych rzeczy to wspomnę tylko, że czekam na rozwój wydarzeń pomiędzy dwójką bohaterów, których dostaliśmy na końcu, bo o ho, ho, to może być jednocześnie awkward i bardzo ciekawe.
Opowiadanie polecam każdemu, kto:
— MA CZAS (Żartuję. A tak naprawdę to nie.);
— jest gotów na nową odsłonę naszego ulubionego Kaprala-Już-Nie-Kaprala;
— nie krzywi się na dużą liczbę przekleństw i grubiaństwa;
— chce poczytać coś innego niż dotychczas.
Osobiście zaliczam tę historię do jednej z lepszych z uniwersum SnK, z jakimi miałam styczność. Autorce natomiast życzę weny, motywacji i przepraszam, że pisanie recenzji tyle trwało!
Pozderki,
Karolina
CZYTASZ
Pink Waves |Recenzje|
אקראיRecenzje. Analizy. Bullshitting. Nie no, po prostu recki. Witamy Was w miejscu, w którym możecie zgłosić swoje opowiadanie i odczuć skutki tej decyzji. Za bramkami nie ma już powrotu, ani łapania za "cykorołapę", więc lepiej dobrze zapnijcie pasy :...