-*- 5.SMAK ODWAGI

109 61 175
                                    

Zanim dowódca Mathias wyselekcjonował zebranych strażników, podzielił na grupy i wysłał na patrole, nadeszła noc. Rozcieńczona mgłą krew zachodu została zastąpiona przez szarość i czerń. Rozświetlały je białe, pomarańczowe i żółte kryształy ulicznych lamp. Tylko gdzieniegdzie lśnił róż, fiolet, niebieski czy zielony – mniej powszechne świecące kryształy zebrane z krzewów bądź drzew zwanych magicznymi arbollami. Zdobiły one ważne pomniki czy fontanny w ogrodach, sypialnie czy saloniki ważnych osobistości na zamku, a także zwisały ze świątynnych żyrandoli.

Olaf, Cano i Ritti zostali wysłani na patrol na wzgórzu w ogrodach Świątyni. Nie byli oni jedynymi, ponieważ ogrody stanowiły ogromne połacie ziemi. Jedna grupa ruszyła ścieżką w lewo, druga środkową, a trzecia w prawo. Mieli za zadanie sprawdzić teren i w razie spotkania spacerowiczów bezpiecznie eskortować ich na zamek.

Ogrody pochłonęła fala gęstej mgły. Wojownicy szli obok siebie, uważnie rozglądając się wokół i zaciskając palce na rękojeściach broni. Byli gotowi na odparcie ataku, ale nic nie wskazywało na to, aby ktokolwiek miał to uczynić. Wrażliwy słuch bogów mórz potrafił wychwycić choćby najmniejszy ruch, ale Ritti nie słyszała nic niepokojącego. Czasami jakiś ptak zaśpiewał, ale zaraz umilkł, jakby z braku widowni odechciało mu się występów, innym razem, jak zgadywała syrena, kankam przeskoczył z gałęzi na gałąź, czy też jaszczurka pomknęła po poszyciu. Nie widziała ich. Jasność bądź ciemność nie utrudniała bogom mórz obserwacji otoczenia, jednak mgła stanowiła dla nich wyzwanie. To jej się obawiali, a ona dźwięczała, wydawała się drżeć od energii.

Ritti się nie bała. Nie rozumiała tego uczucia.

– Kiedy ostatnio nawiedziła nas mgła? – zagadał Olaf w momencie, gdy wzrok Ritti przyciągnęła zarawka. Ptaszek zamachał drobnymi skrzydełkami w białe cętki i przycupnął na niższej gałęzi, po czym zaczął czyścić piórka. Kilka z nich miało barwę pomarańczu, ale w większości były ciemne.

– Kilka wieków temu? – odparł Cano. W dłoni dzierżył potężny tasak o zabudowanej czerwonej rękojeści na podobieństwo krabiego szczypca. Metalowa osłona ciągnęła się przez całą długość ostrza, uzbrojona w ostre groty. W słabym blasku mijanych lamp czerwień nieśmiało lśniła złotem.

– Wtedy byłem jeszcze płotką.

– Nadal nimi jesteśmy – zauważył bez cienia ironii Cano. – Póki nie posmakujesz krwi – dodał znane im zawołanie dowódcy Mathiasa. Kiedy wściekał się, to określał ich mianem płotki. Dla wojowników była to większa obelga niż wszelkie inne.

Płotkami określano młode wyszywające chusty i malujące obrazy damy na zamku. One siedziały w salonikach otulone jedwabiem i atłasem, jadły marynowane sardynki oraz suszone owoce, żartowały z niemodnych strojów ostatnich balów i chichotały na widok przystojnych strażników, kiedy to wojownicy spędzali czas na nauce fechtunku, łamali sobie palce, ranili się podczas pojedynków, ale dla doświadczonego Mathiasa to wciąż było za mało, aby spojrzeć na nich łaskawszym okiem.

Mówiono, że pierwszym, który w innym kontekście użył zwrotu płotka był pułkownik Erskin. Nie hamował swojej złości i szyderstw, kiedy widział nieudolnych, młodych nowicjuszy ćwiczących pod czujnym okiem Mistrza Miecza Gora. Wielokrotnie powtarzał, że wywijali mieczami, jakby mieli płetwy zamiast rąk, że jęczeli przy choćby najmniejszym zadraśnięciu, jakby dźgnięto ich piką z kłem kherru-żarłacza białego. Jedyny kieł, który potrafił przeciąć skórę syren i trytonów w ich boskiej postaci.

Nie ważne czy Ritti trzymała groźny, dwuostrzowy topór czy jedynie igłę, dopóki nie posmakowała krwi wciąż określano ją mianem płotki. Mówiono, że należy posmakować krwi tej prawdziwej, na polu walki, a nie jedynie kilku siniaków i draśnięć podczas sparingów. Co prawda czasami ktoś podczas nich złamał nos bądź stracił palec, ale to wciąż nie wystarczało. Wciąż brakowało prawdziwej atmosfery grozy i strachu, myśli o czyhającej za rogiem śmierci, widoku ławicy kherru, która parła na zastępy bogów mórz z mordem w oczach i rozwartymi, pełnymi w ostre zębiska paszczami.

– Już niedługo staniemy w szrankach podczas Corocznych Pojedynków Ras i nigdy więcej nikt nie nazwie nas płotkami – powiedział z szerokim uśmiechem Olaf i kciukiem potarł rękojeść topora.

Ritti także nie mogła się doczekać, aby w prawdziwej walce pokonać potężną księżycową orkę, bądź krwiożerczego kherru.

– Oby po potyczkach nadano nam jakieś przydomki. Epicki Wojownik – mruknął w rozmarzeniu.

– Pogrom Spódniczek – zażartował Olaf, co spotkało się z rozbawieniem towarzyszy.

– A tobie Uśmiechnięta Śmierć. – Po tych słowach spojrzał na Ritti. – Ritti, jesteś milcząca bardziej niż zazwyczaj. – zagaił, choć jego czujne spojrzenie krążyło po pochłoniętym przez mgłę ogrodzie. – Czy powinniśmy nadać ci przydomek Milczącej Śmierci?

– Czy przydomki mają znaczenie, jeśli nie kryje się za nimi żaden bohaterski czyn?

– Ale będą! Wysławimy się podczas niejednego Pojedynku Ras oraz na Arenach – odparł z taką pewnością siebie, że każdy by mu uwierzył.

– W takim razie nie mogę być nazywany Uśmiechniętą Śmiercią, kto wziąłby mnie na poważnie?

– Nie obawiaj się, Olafie, znajdziemy ci inny.

Szli przez mgłę i wymyślali coraz to nowsze i bardziej niedorzeczne bądź mroczne pseudonimy. Mijali zadaszone ławki, nieme posągi, klomby z uśpionymi kwiatami, delikatnie mieniące się wśród bieli kryształy arbolli, wyglądały niczym oczy jakichś stworzonek. Wrażliwe ucho wychwyciło łoskot rozbijających się o skały strumieni, kiedy to mijali ścieżkę prowadzącą do wodospadu.

Drzewa zaczęły rzednąć w momencie, gdy zbliżyli się do wykutej w skale fontanny bogini Edyry. Widok był zniewalający. Postać bogini górowała nad wszystkim, a jej skrzydlaty, dwugłowy wilk wynurzał się ze skały niczym zjawa. Woda wypływała z kobiecych ust oraz grube strugi znajdowały ujścia z oczu wilka. Skalne sklepienie otaczały rozrzedzone smużki mgły, nadając panoramie tajemniczego wyglądu.

Szum wody działał uspokajająco, ale widok leżącej w niej syreny zaalarmował wojowników.

– Nie można się kąpać w basenie fontann! – Olaf zawołał z rozbawieniem i razem zbliżyli się do postaci.

Zielony materiał sukni ciemniał w miejscach, gdzie go zamoczyła, a czarne włosy syreny rozsypały się wokół jej twarzy niczym poskręcane korzenie. Nie spała, nie kąpała się w basenie, a leżała z szeroko otwartymi ustami, gotowa, aby wrzasnąć, a jej puste oczy wpatrywały się w postać bogini Edyry. Niby z wyrzutem i żalem. Opierała się o pomnik ze szczenięciem wilka, jedna z dłoni syreny była ułożona na jego łapie, niby w pieszczotliwym geście, drugą obejmowała butelkę.

Cięcia na piersi oraz rozszarpany brzuch świadczyły o jej śmierci, ale Olaf i tak dopadł do niej i sprawdził puls. Nie żyła.

– Czy to nie Tesa, ta sama, która ostatnio wpraszała się do ciebie z butelką wina?

– Merhama przed karczmą powiedziała, że masz serce oddane śmierci – wtrąciła się Ritti, po czym rozejrzała się po otoczeniu. Nie było widać nikogo, nawet oddalone drzewa niemal zniknęły za mleczną zasłoną.

– Naprawdę? Myślicie, że o to jej chodziło?

– Niczego nie przewidziała – wtrącił Olaf z poważną miną. – Nikomu nie oddałem serca.

– W takim razie to zbieg okoliczności? – zapytała powątpiewająco szermierka, ale nie uzyskała odpowiedzi. 

MGLISTY MORDERCAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz