41. Polowanie - Merhamy, Sheramy i Kherru

65 46 59
                                    

Dęby, klony, olchy, kasztanowce, jesiony i wiązy. Wszystkie górowały swoim dzikim, harmonijnym majestatem nad Norwą i Tormodem. Śpiewały melodię znaną i rozumianą przez plemię Fahne. Ich dialekt zwany szumem niezwykle wtapiał się w tło rwanych czy też pieszczonych przez wiatr koron.

Wśród ściółki pełzł weksha. Długie czarne cielsko lśniło w słońcu barwami fioletu, różu i czerwieni, a żółte ślepia obserwowały idących trytonów. Zasyczał, ukazując swój cieniutki język. Paszczę miał usłaną fioletowymi, wykutymi z kryształu, śmiertelnie niebezpiecznymi kłami. Tymi samymi, którymi uzbrojono bat pułkownika Lundego.

Wojownicy zostawili za sobą węża, skaczące po gałęziach kankamy o granatowej sierści i ćwierkające wśród szumu ptaki. Siwka o złotym dzióbku, ale także inne, nie tak urzekające swoim głosem, ale barwniejsze okazy. Przez chwilę nawet ukazał im się rashi, jakby tylko czyhał na walkę, aby swoimi podłużnymi czółenkami wyrastającymi z płaskiego nosa, pożywić się na ulatujących w przestrzeń partykułach magii. Owe czółenka stanowiły ich oczy i usta, ponieważ takowych nie posiadały. Ich kremową skórę porastał mleczny meszek, wrażliwy na zmiany energii. Było to stworzenie o smukłym, ludzkim ciele, ale o wiele mniejsze oraz ze szponami zamiast stóp, a z tyłu szyi wyrastały skrzydła. Szerokie i długie do kolan oraz zakończone dwoma pazurami.

Rashi wychylił swoje drobne ciało zza konaru, ale gdy tylko wyczuł energię trytonów, żywą i dynamiczną, umknął na swoich skrzydłach pośród cieni rzucanych przez wiekowe drzewa.

Pułkownik z królem kiedy tylko ujrzeli pierwsze oznaki walk, krew, połamane gałęzie, szare skrawki szat, ujęli w dłonie broń. Norwa swój trójząb, a Tormod harpun z metalu i jedynie z wyciosaną z kości walenia rękojeścią i długim spłaszczonym ostrzem wyglądającym niczym dwie fale.

Po przejściu kilku kroków uważnie obserwując pochylone ku nim gałęzie i przycupnięte po bokach krzewy, oraz nasłuchując odgłosów świadczących o zagrożeniu, doszli do ścierwa washmer. Szare, długie cielsko o czterech kończynach zakończonych szponami i rozłupana na pół głowa. Dzięki silnemu ciosowi ostrza dziób stwora otworzył się w dwie strony, a wyrastający z czubka czaszki kaptur spływał nie tylko krwią, mózgiem i kawałkami kości, ale i żółtą substancją, którą zazwyczaj zwierzę rozpylało, aby sparaliżować swoją ofiarę. Jego ogon w kształcie wachlarza także był uzbrojony w truciznę, leżał kilka kroków dalej. Barwiąc trawę wokół krwią i żółcią.

– Czyżby nasi towarzysze już walczyli? – zaczął głośno rozmyślać Tormod, a grotem swojego harpuna dźgnął zwierza, aby upewnić się, że nie żyje. Nie ruszył się, a więc ukucnął i dotknął ciała. – Jeszcze ciepłe. Cokolwiek czy ktokolwiek ich zabił, jest blisko.

Norwa w milczeniu poprawił uścisk na broni, czujne spojrzenie przesuwał po otoczeniu. Pomiędzy dwoma smukłymi topolami o białawych liściach i ciemnej korze ciągnął się trop. Krew, ślady stóp i nawet ucięty kawałek kaptura washmer. Żółty i prążkowany od środka.

– To nie zwierzę ich zabiło. Tędy – mruknął i ruszył.

Tormod podążył za nim. Wzniósł do góry spojrzenie, ale zaraz błądził nim wśród gęsto rosnących, obsypanych liśćmi gałęzi. Otaczały ich niczym mury. Nasłuchiwał dźwięków. Starał się wyłapać poruszenie, złamanie gałązki, oddech, pomruk, cokolwiek, co zjeży włoski na karku, ale i sprawi, że krew zagotuje się od emocji. Na razie docierała do niego muzyka wiatru, drzew i rzeki. Nic więcej.

Przeszli między pniami. Czuli zapach grzybów wymieszany z innymi. Mchem, wilgocią, typowymi dla lasu, ale w powietrzu także unosiła się woń krwi. Po kilkunastu krokach znaleźli dwa kolejne truchła. Rashi pochylało się nad ciałami i zlizywała magię, ale gdy tylko się zbliżyli, wzleciało do góry na swoich cienkich skrzydełkach i zniknęło wśród opartych o skalną ścianę drzewach. Magiczne słońce kładło łuny na krwawych łzach oraz spływającym po kamiennej ścianie wodospadzie. Był niewielki, ale u podnóża wydawał się głęboki. Jego strumień rozbijał się o skały u jego stóp i opadły konar drzewa, po czym rwącym nurtem torował sobie drogę między piaskowymi brzegami i wystającymi z nich korzeniami.

MGLISTY MORDERCAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz