Rozdział XVIII

539 27 20
                                    

Perspektywa Williama.



- Wstajemy kolego – Obudził mnie ten rudy zjeb, trzęsąc mną na każdą możliwą stronę. Nie pamiętam kiedy zasnąłem a dochodziło już koło szesnastej. Przetarłem leniwie oczy i posłałem mu zimne spojrzenie.

- Dasz mi spokój? – Warknąłem i wtuliłem twarz w poduszkę.

- Chyba coś cię gryzie – Poczułem jak materac ugina się a Jack znajdował się zaraz obok mnie.

- Chyba ci się zdaje – Skłamałem. Pierwszy raz w życiu czułem poczucie winy.

- Jest prawie szesnasta

- I co w związku z tym? – Oderwałem twarz od poduszki i spojrzałem na niego.

- O tej godzinie normalnie nie było by cię w domu, co więcej ani ty ani Dixie nie odbieracie telefonów – Na jego twarzy pojawił się zadziorny uśmiech, typowy dla tego rudego skurwiela. – Normalnie bym pomyślał że się pieprzycie, ale – Przerwał na moment i wbił we mnie wzrok, marszcząc przy tym brwi.

- Do rzeczy Kennedy – Zaczęła mnie irytować jego obecność. Jack był moim najlepszym przyjacielem i jako przyjaciel powinien mu się teraz wygadać, ale nie. Nie miałem ochoty widzieć ani jego ani nikogo innego.

- Dixie odebrała i powiedziała że mam się spytać ciebie. Dlaczego jej tu nie ma? – Przybliżył twarz do mojej i uniósł brew ku górze a ja podniosłem leniwie dłoń, zginając wszystkie palce oprócz środkowego.

- Pierdol się Kennedy – Prychnąłem i podniosłem się do pozycji siedzącej. – Wyglądam ci na osobę, która będzie się teraz użalać nad sobą? Odpowiem za ciebie. Nie, nie wyglądam

- Przestań chociaż na moment być takim chujem – Jack wstał poirytowany i zaczął chodzić w kółko. Zawsze to robił kiedy był wkurwiony. – Powiedziałeś jej o morderstwach?

- Nie – Odwróciłem od niego wzrok, który wbiłem po chwili w podłogę. – Nie może się dowiedzieć

- Znowu jesteś z nią nieszczery Willi..

- I o to właśnie się pokłóciliśmy – Przerwałem mu i opadłem na łóżku. - Kiedy ona zrozumie że ja chcę dla niej tylko dobrze?

- Chęć chronienia kogoś a traktowanie jak swoją własność, to dwie różne rzeczy – Dumnie stanął na środku sypialni, zakładając ręce na piersi.

Wszystko co do tej pory robiłem. Robiłem dla jej dobra. Tylko ona potrafi tak działać na mnie. Wszystkie moje problemy przy niej znikają. Kiedy jej nie ma boję się że ktoś właśnie robi jej krzywdę. To dziwne że chce ją chronić? Przed złem tego świata, czyli przede mną.

- I co mam teraz zrobić?! – Wstałem gwałtownie z łóżka i podszedłem do Jack'a, stając z nim twarzą w twarz. – Powiedzieć jej wprost że zajebałem te dzieciaki?!

- Nie musiałeś tego robić – Jack uniósł dłonie w geście obronnym a ja odsunąłem się od niego na kilka kroków.

- Widziałeś inne rozwiązanie? Zrobiłem to co trzeba było zrobić – Czułem jak złość przejmuje moje ciało a ja traciłem kontrolę nad samym sobą. – Zajebałem te dzieciaki i tą jego pierdoloną córkę i teraz Emily nie ma nic – Zaśmiałem się a moje ręce opadły wzdłuż ciała. – Kompletnie nic. Nie ma córki i tej swojej jebanej pizzerii, a to wszystko przez niego samego

- Tato? – Odwróciłem wzrok na drzwi i ujrzałem w nich Michaela. Jego oczy były pełne łez a na jego twarzy pojawił się grymas.

- O wróciłeś w końcu do domu, jak miło – W moim głosie słychać było ironie a Michael cofnął się kilka kroków. – Czemu płaczesz?

I Always comeback | William Afton x readerOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz