Matteo
– Jak tam? Dzisiejsza pokuta odprawiona?
Jeszcze nie widzę jego twarzy, ale po samym głosie słyszę, że humor mu dopisuje. Najpewniej szczerzy się, uśmiecha pełną gębą. Poczekaj, Ethan, daj mi chwilę, żeby ci go popsuć. Od wejścia chce mnie zarazić swoim entuzjazmem, ale na to akurat się uodporniłem. Radosne bakcyle się mnie nie imają. Na co dzień mają utrudnione zadanie, a dziś... no cóż. Jestem dla nich niedostępny.
– Matteo, to ty?
Nie pamiętam drogi do domu. Możliwe, że dwukrotnie próbowałem wyhaftować żołądek na środku ścieżki w parku i raz na krótko urwał mi się przy tym film. Na szczęście nikt nie palił się do tego, aby ratować zarzyganego menela. W tym czasie odpocząłem, zebrałem siły, ruszyłem dalej.
I jestem.
Nie przewidziałem tylko tego, że uciekając od jednej konfrontacji, zostanę zmuszony wejść w kolejną. Tej drugiej obawiam się chyba jeszcze bardziej. Muszę się do niej choć trochę przygotować.
– Ta – rzucam na odczepnego.
Nawet nie patrzę w stronę kuchni, skąd dobiega cicha muzyka i odgłosy gotowania. Szybko przemykam do łazienki. Ściągam z siebie zakrwawione, brudne ubrania i wrzucam do pralki. Biorę głęboki oddech, po czym zerkam w lustro i... Ja pierdolę. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek byłem poobijany do tego stopnia. Tymczasem mam problem, bo nie rozpoznaję własnego odbicia. Koleś, którego widzę przed sobą, ma ciało usiane obtarciami i czerwonymi plamami różnej wielkości. Brakuje miejsc, które by się przed nimi uchowały. Niektóre już ciemnieją. Jutro wszystkie zmienią się w siniaki i upodobnią się do nieudanego, porozlewanego tatuażu. Gęba nie jest w lepszym stanie. To ona straszy najbardziej. Oblepia ją skorupa stworzona przez mieszaninę krwi, ziemi i zaschniętych wymiocin. Szczerze obawiam się tego, co może się jeszcze kryć pod tą warstwą.
Wtaczam się pod prysznic, odkręcam kurek i wlepiam wzrok w odpływ. Obserwuję, jak cuchnąca substancja wiruje na dnie brodzika, po czym znika w ciemnej dziurze. Woda długo nie odzyskuje swojego koloru. Przez kolejne minuty dzielnie obmywa moje obolałe ciało i choć w końcu znowu staje się przezroczysta, to nie przynosi wcale ulgi. Wątpię, żeby cokolwiek jej w tej chwili dostarczyło.
Kiedy jestem już suchy i ubrany, zaglądam do kuchni.
Trzeba zmierzyć się z nieuniknionym.
Zbliżam się do lodówki. Ethan odwrócony jest w moją stronę plecami i pogwizduje pod nosem, mieszając w garach. Nie rozumiem, skąd ma w sobie tyle radości. Życie rozpieszczało go tak samo jak mnie. Czyli wcale, albo nawet gorzej. Ja wciąż mogę spacerować po tym łez padole na dwóch sprawnych nogach, kiedy on skazany jest na dwa kółka. Koleś, który przykuł go do wózka, nawet nie poniósł konsekwencji. Spierdolił z miejsca wypadku swoją furą i nigdy go nie odnaleziono. Mimo to Ethan wciąż toczy się wesoło, podczas gdy mi iść jest coraz trudniej.
Nie chcę pokazywać mu się na oczy, ale wiem, że prędzej czy później to i tak nastąpi. Nie mogę go przecież unikać przez najbliższe tygodnie. Wolę mieć to już z głowy. Poza tym pilnie potrzebuję czegoś, co mógłbym przyłożyć na powiększającą się opuchliznę na nosie. W innym przypadku jutro będzie jeszcze gorzej, a już teraz nie wygląda zbyt ciekawie. Zaglądam do szuflady zamrażarki i słyszę, jak metalowy wózek skrzypi przeokropnie, gdy podjeżdża do mnie od tyłu.
CZYTASZ
Nie obiecuj
عاطفيةSłowa rzucone w przestrzeń, bez zastanowienia. Obietnice, które ciążą przez lata, pomimo ich dotrzymania. I oni. Zagubieni między tym, co konieczne i tym, co dyktuje serce.