Rozdział 26

568 37 152
                                    



Matteo


Cmentarz w Brighton świeci już pustkami. Gdybym wybrał się tu wcześniej, na pewno natrafiłbym na poszukujących wyciszenia spacerowiczów. Przy poprzednich wizytach często na nich wpadałem. Kiedyś, ale nie dziś. Szybko zapadający zmierzch oraz wieczorna pora skutecznie ich odstraszyły. 

I dobrze.

Idąc jedną z alejek, nie napotykam na drodze żywego ducha. Tych martwych wolę się nie doszukiwać.

Był czas, kiedy nie potrafiłem tu przyjść. Nie ze względu na strach. Bynajmniej. To ciężar wyrzutów sumienia nie pozwalał przekroczyć mi furty. Ale kiedy w końcu się przełamałem i to zrobiłem, nie chciałem już wracać. Wpadłem ze skrajności w skrajność. Spędzałem przy jej grobie całe dnie i spędzałbym noce, gdyby nie Ethan. Nie zliczę, ile razy mnie tu odnajdywał i wymuszał wspólny powrót do domu. Ciągnął do normalności.

Długo zajęło mi wypracowanie równowagi.

Dziś jest z tym już lepiej.

Zatrzymuję się przed jednym z nowszych nagrobków. Prosty, biały krzyż jest ostatnim dowodem na to, że taka osoba, jak Angie Rossi, kiedykolwiek istniała. Składam przed nim kwiaty i znicz, które kupiłem u starszej kobiety, prowadzącej niewielki sklepik przy wejściu. Wcisnęła mi je niecierpliwie w dłonie, poirytowana, że zawracam głowę tuż przed zamknięciem. Nie chciałem jednak przychodzić tu z pustymi rękami.

Nie do niej.

Podpalam knot i dopiero kiedy zaczyna jarzyć się mocnym blaskiem, zdobywam się na to, by unieść wzrok i skupić się na wytłoczonych w powierzchni pomnika literach.

– Ona w niczym ciebie nie przypomina – odzywam się i zaraz kręcę głową nad własną głupotą.

Oszalałem. Gadam do kamienia.

Ale to prawda.

Przy pierwszym spotkaniu wydawało mi się, że dostrzegłem między nimi podobieństwo i to mnie zaintrygowało. Spowodowało, że zechciałem się zbliżyć do Solene i lepiej ją poznać, ale teraz, kiedy już to zrobiłem, widzę, że bardziej nie mogłem się mylić.

Angie miała nieziemską pewność siebie. Znała swoją wartość. Szła przez życie z wysoko podniesioną głową i doskonale wiedziała, czego chce oraz jak to osiągnąć.

Była ogniem. 

Kiedy tylko znajdowaliśmy się blisko siebie, natychmiast sypały się iskry. Ale to nie mogło trwać wiecznie. Ogień gasi ogień. Kwestią czasu było to, które z nas zgaśnie jako pierwsze. Ostatecznie padło na nią i to ja zabrałem jej płomień. Zadusiłem ją, zachłannie zabierając dla siebie cały tlen. Swoim rozgorączkowaniem spowodowałem, że zostały po niej tylko dym i pył.

Była krzykiem, który wciąż pobrzmiewa na granicach mojej świadomości.

Solene kojarzy mi się wyłącznie z szeptem, ale słyszę go równie wyraźnie, co najgłośniejszy wrzask. Swoją postawą wzbudza we mnie niekończące się pokłady opiekuńczości. Jest tak wycofana i ostrożna, że to momentami aż boli. I chociaż za każdym razem, gdy odwraca wzrok, mam ochotę chwycić ją za twarz i temu zapobiec, to staram się tego nie robić. Pozwalam jej przypływać i odpływać.

Nie obiecujOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz