Rozdział 9

570 39 91
                                    




Solene

Śmiało przekraczam furtę, a od samego wejścia wita mnie ujadanie psów. Przykry odgłos, bo kojarzy mi się wyłącznie z błaganiem o szansę na nowe życie. Brutalny fakt? Większość z nich nigdy jej nie dostanie. Chociaż przychodzę tu kilka razy w tygodniu od niemalże pół roku, to wciąż nie potrafię się z tym pogodzić. Najchętniej sama zabrałabym je stąd wszystkie. Pobożne życzenie...

            Wchodzę do pokoju socjalnego, aby zostawić swoje rzeczy w szafce. A raczej próbuję to zrobić, ale zanim mam szansę chwycić za klamkę, drzwi same się otwierają i wpadam na kogoś z impetem. Gdyby nie jego szybka reakcja oraz to, że w odpowiednim momencie przytrzymuje mnie za ramię i przyciąga do swojego torsu, leżałabym właśnie jak długa na podłodze. Tymczasem wciąż stoję. I to zbyt blisko. Na tyle, że czuję ciepły oddech owiewający mój kark. Wzdrygam się, bo przez niego wzdłuż kręgosłupa przebiega mi nieprzyjemny dreszcz.

            – Czy ty chociaż przez chwilę umiesz ustać na własnych nogach? – Słyszę tuż przy uchu głos Matteo. Przez głębokie, wibrujące tony przebija się rozbawienie.

            Mnie za to nie jest do śmiechu.

            Ulga, którą przyniósł ten niespodziewany ratunek, szybko mija, a serce zaczyna bić mi szybciej, gdy uświadamiam sobie swoje położenie. Nie patrzę mu w oczy, nawet nie unoszę głowy. Boję się, że gdy to zrobię, z tak niewielkiej odległości, pomimo warstwy makijażu na mojej twarzy, będzie w stanie dojrzeć siniaka i zacznie pytać, a ja pogubię się w wersjach ułożonych wcześniej wymówek.

            Jakby go to cokolwiek interesowało, głupia. Jego albo kogokolwiek innego.

            – Przepraszam – mamroczę pod nosem, po czym staram się go wyminąć.

            Ograniczona przestrzeń wąskiego korytarzyka nie ułatwia mi tego zadania. Ona albo... Matteo. Musi widzieć, że chcę przejść, daję mu o tym całą sobą znać, ale przez dłuższą chwilę droczy się ze mną i blokuje moje ruchy. Kiedy próbuję przecisnąć się przy ścianie, on w tym samym momencie dociska do niej bark. Z drugiej strony to samo. Próbuję kilka razy, ale to na nic. Nie mam dziś siły na takie gierki. Wzdycham poirytowana i już mam zamiar odpuścić, odwrócić na pięcie i wyjść, ale mnie wyprzedza, bo pierwszy się odsuwa, by ostatecznie odejść bez słowa.

            Palant. Lucy mogła mieć rację.

            Kiedy ponownie wychodzę na plac, nie do końca wiem, co ze sobą zrobić. Początkowo planowałam znaleźć Lu i dopytać, z czym ma największy problem, a co za tym idzie, gdzie się najbardziej przydam, tylko nigdzie jej nie widzę. Mogłabym przejść się po terenie schroniska i poszukać, ale niekoniecznie chciałabym przy tym doprowadzić do kolejnej przypadkowej konfrontacji z Matteo. Nie czuję się przy nim komfortowo. Wybieram za to bezpieczniejsze rozwiązanie i od razu biorę się za porządki w pierwszym kojcu. Minimalizuję szansę na ponowne spotkanie. Mam nadzieję, że gdy skończę, kłopotliwego intruza już tu nie będzie i nie będę musiała tak lawirować. Mogę czaić się w domu, ale nie tu. Tutaj chcę być po prostu sobą. Skupiam się na swoim zadaniu, a w międzyczasie Lu na szczęście sama do mnie dołącza.

            – O, jednak przyszłaś! Jak się czujesz? – zagaduje akurat, gdy odkładam w kąt miotłę. – Z nogą wszystko w porządku?

            – Już lepiej.

            – To dobrze. Musiałam się upewnić.

            Zerkam na Lucy. Stoi przy wejściu i zawzięcie skubie skórki przy paznokciach. Zawsze tak robi, gdy coś ją trapi lub stresuje.

Nie obiecujOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz