Hiacynt wstała ociężale na cztery łapy i rozejrzała się nieprzytomnym wzrokiem dookoła. Gdzie ja jestem?, pomyślała. Wygląda jak moje legowisko, ale coś tu nie pasuje...
Zrobiła kilka kroków do przodu i z lekkim trudem przecisnęła się przez tunel prowadzący na zewnątrz. Słońce oślepiło ją w momencie, gdy wydostała się z legowiska. Tylko że... coś w tym słońcu było nie tak. Nie przypominało złotych jesiennych promieni. Było blade i jakby...białe.
Jakby było czymś zasłonięte...albo odbijało światło czegoś innego...
Hiacynt skierowała spojrzenie w dół, na ziemię i omal nie krzyknęła z wrażenia. Ruszyła lekko łapą. Do jej uszu dobiegł przyjemny chrzęst. Potrząsnęła głową, mrużąc oczy, po czym otworzyła je ponownie.
Nie. To było naprawdę. Tuż przed nią, wszędzie, ziemię pokrywała gruba warstwa białego puchu. Jej futro idealnie blendowało się z jego czystą, śnieżnobiałą barwą.
- Hiacynt! - zza skały dobiegł ją znajomy głos. Jedynie jakiś powstrzymał ją od pisku na widok znajomego, brązowego pyska w ciemniejsze pręgi. Od razu podbiegła do Orzecha i wtuliła się w jego miękkie futro.
- Hej! Od kiedy tak kochasz przytulasy? - rzucił z udawaną irytacją, jednak odwzajemnił gest białej kotki. - Kolonia na ciebie czeka - dodał miękko.
Hiacynt cofnęła się i wybałuszyła oczy.
- Kolonia? O czym ty mówisz? - splunęła.
- Hiacynt, jesteś przywódczynią naszej kolonii, zapomniałaś?
Kolonii, powtórzyła w myślach Hiacynt. To moje marzenie. Przewodzić kolonii.
Podążyła za kocurem na wysoką skałę, wznoszącą się wysoko do nieba. Kocur skinieniem głowy polecił jej wejść na szczyt.
Hiacynt wstrzymała oddech z zachwytu. Stała na skraju wysokiej skały, a tuż pod nią, na ziemi, zebrała się wielka grupa kotów. Od rudych po białe i liliowe, pręgowane, cętkowane, łaciate. Nawet kilka kociąt podskakiwało u boku swojej matki.
- Hiacynt! Hiacynt! - dzięsiatki głosów skandowały jej imię. Widziała w ich oczach dumę.
Jednak wtem coś przerwało tę przyjemną chwilę.
Raptem zerwał się silny podmuch wiatru. Hiacynt osłoniła się bokiem, chroniąc się przed okrutnym wiatrem targającym jej sierść. Ale to był błąd. Tuż po tym, nastała ciemność. Jak daleko mogła sięgnąć okiem, nic, jedynie mrok.
Co się stało?! Gdzie wszyscy...
Z wahaniem zeskoczyła ze skały i rozejrzała się. Teraz dostrzegała coś więcej. Ziemia była przykryta czymś puchatym, w niektórych miejscach szkarłatnym, brązowym, rudym...
Wtedy kotka zdała sobie sprawę, że to nie śnieg. To ciała kotów, w dodatku ubrudzone krwią.
Kto to zrobił?, myślała z grozą. Kto mógł...
Wtem zza skały wychynął brązowy kocur. Jego oczy płonęły żywym ogniem. Hiacynt nie mogła dostrzec jego tęczówek. Były tam jedynie płomienie.
- Orzech! - głuchy wyrwał się z jej gardła, jednak w tym samym czasie poczuła silne ukłucie w piersi.
Nie tym razem...Nie znowu..., błagała, lecz tak naprawdę była bezsilna.
Czuła jak zewsząd otaczała ją gęsta mgła. Orzech w milczeniu odwrócił się, bez cienia litości.
Hiacynt czuła, że upada, jej oddech staje się słabszy. Oczy powoli się zamykały. Jedyne, co udało jej się powiedzieć, przed upadnięciem, to:
- Orzech, wracaj! Zrobię wszystko, tylko nie daj mi umrzeć!
Nie wiedziała, że właśnie składa bezpowrotną obietnicę.
***
492 słowa
To chyba jeden z moich najkrótszych rozdziałów. Na początku miał być dłuższy, ale postanowiłam, że podzielę go na pół, dlatego zaś ósmy rozdział będzie baaaaardzo długi.
Również chciałabym wrócić do cotygodniowych publikacji, bo wiem, że raz nie wstawiałam rozdziału chyba z miesiąc. Przepraszam, ale jestem ostatnimi dniami bardzo roztrzepana!
Dobrze, to by było na tyle. Papa!
Cat <3
CZYTASZ
🌷Dziedzictwo Luny. Podróż Hiacynta🌷
Fantasy🌷,,Coś.. coś podpowiada mi, bym wyruszyła. Wyruszam w podróż."🌷 Hiacynt, najmłodsza córka Luny, już w młodym wieku wykazuje zdolności przywódcze, co często doprowadza jej braci do szału. Ich rodzice lekceważąco pozwalają im na te igraszki i zabawy...