Prolog

737 38 8
                                    


Pod czarnymi jak heban, mrocznymi górami leżało więzienie. Znajdowali się tam więźniowie, którym poskąpiono jakiegokolwiek światła, nawet księżycowego i dawno opuściła ich już nadzieja. A cóż mieli robić bez niej? Nic. Dlatego głównie siedzieli na twardych kamieniach, każdy w osobnej celi i tak czekali na koniec. Bywało, że przychodzili z góry strażnicy i zabierali czyjeś ciało, by je pogrzebać, o ile chciało im się to zrobić. Czasem przynosili jedzenie i wodę, deszczówkę. Ci, co nocami marzli, mieli przynajmniej takie szczęście, że częściej pili, gdyż dostawały się do nich krople z zewnątrz.

Ze Świata Zewnętrznego, mówili.

Róża wciąż go pamiętała i zapewne dlatego była inna. Co prawda nadziei także już nie miała, za to zostało jej coś innego: ponura determinacja. Nie uważała, by miała jakąkolwiek szansę się stąd wydostać, niemniej nadal powtarzała sobie w duszy, że nie może się poddać. Po prostu nie może. Nawet w te dni, kiedy czuła się tak źle, iż z trudem oddychała, przygnieciona tym wszystkim. Wspominała wówczas swe dawne życie i to pozwalało jakoś znieść upływający wolno czas. Nie miała pojęcia, jak długo tu już przebywa. Rok? Więcej? Tam, gdzie nie ma światła, zegarów, gdzie nic nie rośnie, nie ma jak zmierzyć czasu. Jedyne, co mogła robić, to liczyć wydawane posiłki. Zauważyła w nich pewną prawidłowość; rano z reguły przynoszono suchy chleb, przynajmniej tak było, odkąd tu trafiła, z kolei wieczorami zepsute, najczęściej zgnite, warzywa.

Nie miała jednak ochoty zapamiętywać tego wszystkiego, myśleć, ani liczyć, dlatego robiła to tylko początkowo.

Róża była już bardzo, bardzo zmęczona, a jej ciało w coraz gorszym stanie. Spodziewała się, iż niedługo i ją wyniosą.

Gdzie trafię?, myślała. Czy jest jakakolwiek możliwość, że chociaż po śmierci ujrzy jeszcze słońce? Nie, to niemożliwe. Z pewnością wrzucą ją gdzieś pod ziemię, jeszcze głębiej, niż jest teraz.

Mimo to raz spróbowała udawać martwą. Nie skończyło się to dobrze, a swój plan Róża przypłaciła siniakami i tygodniowym zakazem jedzenia nawet tych okropnych resztek, dlatego nie robiła tego nigdy więcej.

Pewnego dnia usłyszała kroki. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ostatecznie strażnicy pojawiali się tu dość często. Nigdy nie było ich jednak więcej niż dwóch, czy trzech, a tym razem musiało ich iść co najmniej pięciu. Nie, dziesięciu, poprawiła się. Z całą pewnością właśnie tylu.

Te okropne istoty, Wilkusy, pojawiły się w zasięgu wzroku. Trzech prowadziło szarpiącą się istotę ze swojego gatunku, wyższą jednak od nich oraz, jak zdołała domyślić się Róża, wyższą tytułem. Musiała to być Valka, którą do tej pory widziała tylko z daleka. Ciotka księcia.

- Nie wyrywaj się, pani – rzucił jeden z Wilkusów. – To tylko pogarsza sprawę. Gdzie ją umieścimy?

- Pozwólcie, że ja wybiorę – rozległ się dobrze znany Róży głos. To ten przebrzydły Vincent, ich władca, pofatygował się aż tutaj.

Usunęła się nieco w cień i po raz tysięczny spróbowała skorzystać ze swoich umiejętności. Niestety, nie udało się. Jedyne, co jej pozostało, to zaciskać kciuki, by przeszli dalej, byle nie...

- Tutaj – rzekł Vincent, przystając tuż obok jej celi.

- Ale panie, w środku już ktoś jest.

- Tak, to ta czarownica, o ile mnie pamięć nie myli – odpowiedział inny Wilkus, drapiąc się po głowie.

- Wiem. Wyprowadzić ją.

Stwórzmy własną bajkę | Akademia Pana Kleksa (fanfiction)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz