XII. Dłoń na zgodę

65 7 106
                                    

Przez cały sobotni poranek Spirydon nie mógł znaleźć sobie miejsca w domu. Próbował brać przykład z Miszy i uczyć się, ale litery zdawały się pląsać mu przed oczami i nie rozumiał nic z czytanego tekstu. W końcu cisnął podręcznik na łóżko, rzucił koledze krótkie "Idę się przejść" i wyszedł na dwór.

Odwilż, chwilowa ulga od styczniowych mrozów, przyniosła też większą niż zwykle wilgoć, która wdzierała się pod ubranie może nawet dokuczliwiej niż zimno. Spirydon jednak szedł szybkim krokiem i szybko zrobiło mu się ciepło. Najpierw przespacerował się nabrzeżem Newy aż do monumentalnego gmachu Giełdy i dwóch majestatycznych kolumn rostralnych na cyplu Wyspy Wasiljewskiej. Rozciągał się stamtąd widok zarówno na Twierdzę Pietropawłowską, jak i na Pałac Zimowy. Ich dumne, klasycystyczne sylwetki skierowały myśli Spirydona, dotychczas luźno błądzące, ku rozważaniom na temat losów ojczyzny.

"Jak to możliwe, że w naszym kraju, podobno na wskroś chrześcijańskim, jedni mają władzę i bogactwa, a inni muszą pracować ponad siły po kilkanaście godzin na dobę, żeby z trudem wykarmić rodzinę? A jeśli ośmielają się żądać albo choćby prosić o godne wynagrodzenie, są szykanowani i prześladowani. Dlaczego władze nie pozwalają na tworzenie organizacji, które broniłyby praw najsłabszych?". Jego wzrok padł na pozłacaną kopułę soboru świętego Izaaka, górującą nad panoramą miasta. "Dlaczego kościół nie stanie w ich obronie, tylko posłusznie wykonuje polecenia władzy?".

"Dlaczego?". Zaśmiał się w myślach. "Spirydonie, chyba znasz odpowiedź na to pytanie. Jesteśmy tak wychowani. Słuchać się starszych. Każda władza pochodzi od Boga. Pokora i posłuszeństwo. Opatrzność, która kieruje naszymi krokami i której nie powinniśmy się sprzeciwiać. Nawet kiedy próbujemy coś zmienić w naszym życiu, nadal pozostajemy bezwolni, robimy to, co nam powiedzą inni, podporządkowujemy się każdemu, kogo uznamy za autorytet".

Zaśmiał się gorzko. Tak dobrze rozpoznawał w sobie ten wzorzec. Grzeczny chłopiec, zawsze gotowy pomóc tacie lub mamie; pojętny uczeń, dobrze wychowany, pobożny, pracowity. Oczywiście, w starszych klasach szkoły duchownej płatał figle nauczycielom i młodszym kolegom, a nawet zdarzało mu się wykradać po nocy do miasta po wódkę. Ale znowuż - wszyscy tak robili, więc on też podporządkowywał się tym niepisanym zasadom, chociaż czasem było mu szkoda przestraszonych, rozbeczanych pierwszoklasistów. I pewnie trwałoby tak dalej, i Spirydon po ukończeniu seminarium szybciutko wyszukałby sobie jakąś ładną popownę - nie brakowało ich w okolicy - ożenił się, wyświęcił i wiódł spokojny żywot wiejskiego kapłana, gdyby nie Nikołaj.

Nikołaj był pierwszym w rodzinie, który ośmielił się zerwać z tradycją. A przy tym potrafił uczynić to w taki sposób, żeby nikogo nie urazić. Ojciec, który jak większość duchownych liczył oczywiście, iż synowie pójdą w jego ślady, niespodziewanie łatwo uległ argumentom Nikołaja, że współczesna Rosja potrzebuje nie tylko lekarzy dusz, ale również ciał, i że służyć Bogu można na różne sposoby. Pobłogosławił decyzję syna, można powiedzieć, że był wręcz dumny z jego zawziętości i wytrwałości w dążeniu do celu. Nikołaj przecierał szlak, do którego miał dołączyć Spirydon.

Pod wpływem myśli o bracie łzy zapiekły go pod powiekami. Oderwał dłonie od balustrady, o którą się opierał, i ruszył w stronę mostu. Minął Plac Pałacowy z Kolumną Aleksandrowską z lewej i budynek Admiralicji z prawej strony i dotarł do Prospektu Newskiego. Jeszcze kilka minut, kilka przecznic - i oto stał na placu przed Soborem Kazańskim, który wydawał się obejmować go swoją półokrągłą kolumnadą.

Nie był to pierwszy raz, kiedy odwiedzał to miejsce. Traktował je z nabożną czcią, bez mała jak miejsce kultu. Jednak dopiero teraz z całą wyrazistością dotarło do niego, co wydarzyło się tu niecały rok temu. Wyobraził sobie tłum ludzi, głównie młodzieży - studentów, kursistek, gimnazjalistów - który zapełnia cały plac, głowa przy głowie. Wznoszą okrzyki, skandują, ktoś wdrapuje się na kolumnadę i głośno przemawia. Gdzieniegdzie pojawiają się plakaty z żądaniami przywrócenia swobód akademickich i odwołania nowych zasad, które pozwalają na oddawanie do wojska studentów oskarżonych o działalność antypaństwową. Panuje podniosła atmosfera, duch nadziei i solidarności, dopóki po kilkunastu minutach nie zjawia się policja i nie zaczyna się szarpanina.  Nagle od strony Prospektu Newskiego słychać tętent koni i w tłum wbija się rozpędzony oddział Kozaków, z nahajkami i szablami, smagając i na oślep uderzając płazem tych, którzy znaleźli się na ich drodze. Ludzie w panice rzucają się do ucieczki, słychać okrzyki przerażenia i dziewczęce piski, ale nie wszyscy zdążają uskoczyć z drogi i uniknąć końskich kopyt czy cięcia szablą. Oczami duszy Spirydon widzi brata, który chwieje się na nogach, twarz ma zalaną krwią, próbuje iść przed siebie, ale uderzenie nahajki zwala go z nóg i Nikołaj upada na ziemię. Chce się podnieść i uciec, lecz wtedy kopyta rozpędzonego konia z całej siły uderzają go w klatkę piersiową. Zapada ciemność.

Lata nadziei, lata przemocyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz