II. Zwiastun burzy

42 8 125
                                    

Kiedy następnego dnia rano Spirydon wchodził do auli uniwersyteckiej na poranny wykład, patrzył na swoich kolegów inaczej niż wcześniej, zastanawiając się, który z nich byłby skłonny dołączyć do związku i poprzeć jego dążenia. Jednocześnie jednak uświadomił sobie, że w zasadzie prawie żadnego z nich nie znał zbyt dobrze, z wyjątkiem Miszy Wozniesienskiego, cichego i marzycielskiego syna diakona gdzieś z okolic Wołogdy. Byli jedynymi popowiczami w gronie studentów pierwszego roku Wydziału Historii i Filologii Cesarskiego Uniwersytetu Sankt-Petersburskiego i trzymali się razem. A ponieważ Misza był skromny i nieśmiały, Spirydon też rzadko rozmawiał z innymi kolegami i nie brał udziału w wyjściach do okolicznych traktierni, które urządzali co wtorek. Po zajęciach, jeśli akurat żaden z nich nie musiał od razu pędzić do pracy, siedzieli na ogół w bibliotece, a gdy chcieli zrobić sobie wolne, to wybierali się na spacer do Parku Aleksandrowskiego albo do któregoś z licznych muzeów.

Jeśli jednak ma przysłużyć się organizacji i zwerbować nowych członków, to musiało się to zmienić. Dlatego kiedy po zajęciach Misza cichym, melodyjnym głosem charakterystycznym dla gwar z północy Rosji zapytał go, czy wybiera się wraz z nim do biblioteki, Spirydon zaskoczył przyjaciela kręcąc odmownie głową.

- Chciałbym w końcu lepiej poznać naszych kolegów i dziś chyba pójdę wraz z nimi do traktierni.

Misza ze zdziwieniem uniósł białe, prawie niewidoczne brwi. Miał tak jak Spirydon niebieskie oczy i blond włosy, tyle że znacznie jaśniejsze, i wiecznie nieobecne spojrzenie, jakby stale przebywał w swoim własnym świecie.

- Nie obawiasz się, że cię wyśmieją i odrzucą? - zapytał naiwnie. - Jak uczyłem się w seminarium w Wołogdzie, to gimnazjaliści zawsze śmiali się z nas na ulicy, przezywali, czasem nawet rzucali kamieniami. Nie potrafię się wyzbyć wrażenia, że również studenci nadal patrzą na nas z góry, jak na niewychowanych prostaków, takich stereotypowych seminarzystów. - Misza umilkł, przetarł czoło wierzchem dłoni i poklepał Spirydona po ramieniu. - Ale ty idź, Spirydonie! Jesteś śmielszy ode mnie i nie musisz się izolować tylko ze względu na mnie. Wręcz byłoby mi przykro, gdyby tak się działo.

Misza był dobrym kolegą, którego Spirydon jednocześnie podziwiał i trochę żałował. Podziwiał za wytrwałość i zawziętość: syn biednego diakona z małej północnej parafii, wdowca wychowującego czworo dzieci, w pierwszych latach nauki w szkole duchownej Misza nie zdradzał szczególnych talentów. Wręcz przeciwnie, z trudem zdawał z klasy do klasy i szkołę zakończył tylko dzięki wstawiennictwu nauczyciela literatury, który już wtedy chwalił jego umiejętność pisania wypracowań. Jednak ku zdziwieniu wszystkich, włączając w to samego Miszę, udało mu się dostać do seminarium, gdzie nagle nastąpił jego raptowny rozwój intelektualny. Jak opowiadał Spirydonowi, w szkole nieustannie mu dokuczali, bo był niskiego wzrostu, chudziutki i cichutki, i przez to zupełnie nie miał głowy do nauki. Cała jego energia była skupiona na przetrwaniu kolejnego dnia.

W seminarium jednak relacje między uczniami były już inne, w większym stopniu oparte na wzajemnym szacunku, wsparciu, a nawet braterstwie. Nauczyciele również przestali ich traktować jak małe, nierozumne dzieci. Misza rozkwitł. Zaczął przejawiać inteligencję oraz pracowitość, tak że seminarium zakończył jako jeden z pierwszych uczniów. Nie zdecydował się jednak na przyjęcie święceń kapłańskich, choć sam biskup proponował mu jedną z bardziej dochodowych parafii w okolicy. Wymarzyła mu się kariera uniwersytecka. Przez cały ostatni rok nauki przygotowywał się jednocześnie do egzaminów końcowych w seminarium i do egzaminów dojrzałości w gimnazjum, które - znowu ku zdziwieniu wszystkich, łącznie z samym sobą - zdał z bardzo dobrym wynikiem. To otworzyło mu wrota na uniwersytet, ku radości jego ojca, który marzył, by syn wyrwał się z biedy i upokarzającej zależności od władz kościelnych.

Lata nadziei, lata przemocyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz