XI. Ojcowie jedli kwaśne winogrona, a synom ścierpły zęby

61 8 105
                                    

Kiedy w piątek po zajęciach Spirydon wyszedł z budynku uniwersytetu, ktoś nagle ujął go od tyłu za łokieć. Zesztywniał, a potem poczuł, jak w jego wnętrzu bryła lodu unosi się na wysokość serca i ciężko opada. Po chwili jednak usłyszał głos Mit'ki:

- Spirydosza, co się dzieje? Znowu cię nie było na naszym spotkaniu. A egzaminy już chyba zdałeś...

Odwrócił się niechętnie, ale Mitia patrzył na niego z tak szczerą sympatią i niepokojem, że wybąkał półgębkiem:

- Szukam pracy... to zajmuje dużo czasu.

Nie była to cała prawda, ale też nie kłamstwo, więc przez chwilę popatrzył Miti prosto w oczy. Kolega pokiwał ze zrozumieniem i nagle opuścił głowę i zaczął kręcić guzikiem od palta. Spirydon zamierzał już pożegnać się, bo do Browarów Durdina był kawał drogi, kiedy Mitia odezwał się niepewnym, zduszonym głosem, w którym słychać było nietypowe dla niego wahanie i napięcie:

- Słuchaj... już wcześniej chciałem ci zaproponować, ale jakoś... nie było okazji... Co byś powiedział na udzielanie lekcji Pieti? Mojemu bratu. Pamiętasz, opowiadałem ci. Potrzebuje korepetycji z łaciny i kogoś, kto go w końcu nauczy pisania wypracowań. A tatko jest jaki jest, ale płaci uczciwie, dwadzieścia pięć rubli miesięcznie. - Mitia uśmiechnął się słabo, ale jego głos brzmiał teraz odrobinę pewniej.

Spirydon zamarł i nie mógł uwierzyć własnym uszom. Dwadzieścia pięć rubli! Na jego twarz wypełzał stopniowo coraz szerszy uśmiech.

- Oczywiście! - powiedział bez namysłu. - To by rozwiązało wszystkie moje problemy finansowe. Myślę, że poradzę sobie nawet z twoim bratem - mrugnął porozumiewawczo do Miti, nagle w żartobliwym nastroju.

Ten jednak wciąż kręcił guzikiem, jakby zbierał się na odwagę, by powiedzieć coś jeszcze.

- A nie będzie ci przeszkadzało, że będziesz musiał bywać u nas w domu? - wyszeptał, wciągając głośno powietrze.

- Niby dlaczego? Nie mam chyba aż tak złych manier, jak na seminarzystę - obruszył się trochę Spirydon, wciąż jednak z szerokim uśmiechem na twarzy. - Może się trochę krępuję na początku, ale jak już zaczynam lekcję, to naprawdę nie ma dla mnie znaczenia, kim jest mój uczeń.

- Nie o to chodzi. - Mitia zamachał gwałtownie rękami. - Chodzi... chodzi o mojego ojca. Raczej nie da się uniknąć spotkania z nim, bo to on nadzoruje naukę Pieti... i wieczorami na ogół jest w domu.

- A kim jest twój ojciec? - Spirydon rzucił na Mitię zaniepokojone i zarazem zaintrygowane spojrzenie.

- Nikołaj Klejgels - powiedział Mitia bardzo cicho, podnosząc ramiona i chowając w nich głowę.

Spirydon odruchowo zrobił krok do tyłu i aż zachwiał się na nogach. Nikołaj Klejgels, gradonaczalnik Petersburga, znany z bliskiej współpracy z policją i przesadnie surowego traktowania wszystkich podejrzanych o jakiekolwiek zakłócanie porządku w stolicy. To on podobno wydał Kozakom rozkaz ataku na demonstrację pod Soborem Kazańskim. 

Spirydonowi pociemniało w oczach, przez chwilę nie był w stanie złapać tchu. Ogarnęła go zgroza, gdy uświadomił sobie, że beztrosko bawił się w teatrze i domu publicznym za pieniądze człowieka, który był odpowiedzialny za śmierć jego brata. Musiał chyba zblednąć, bo Mitia złapał go za rękę, wołając:

- Spirydon! Spirydon! Wszystko w porządku?

Rozanow wyrwał rękę z uścisku Miti i wrzasnął cienkim, nienaturalnie wysokim głosem:

- Nie! Nic nie jest w porządku! Dlaczego mi nie powiedziałeś wcześniej? Jak mogłeś płacić za mnie pieniędzmi, które zbrukane są krwią? Idź sobie do diabła! Nie potrzebuję twoich judaszowych srebrników!

Lata nadziei, lata przemocyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz