I. W traktierni

155 9 182
                                    

To tu.

Skręcił na prawo z zaułku Spasskiego i znalazł się na placu Siennym. Zapadał wczesny listopadowy petersburski zmierzch, ale plac i tak był pełen ludzi - służby robiącej zakupy, rzemieślników, żebraków, różnych obdartusów, a pewnikiem też kieszonkowców. Cztery pawilony handlowe wzniesione zaledwie dwadzieścia lat temu, które miały ucywilizować plac i nadać mu nowoczesny charakter, tylko częściowo spełniły swoje zadanie, gdyż drobni sprzedawcy nadal stali na całym placu oferując przechodniom pierożki, suszone ryby, żywy i martwy drób, wyroby żelazne i całe mnóstwo rozmaitego dobra.

Przeżegnał się odruchowo przechodząc koło cerkwi Zaśnięcia Matki Bożej, po czym zatrzymał się przed wejściem do jednej z kilku znajdujących się na placu traktierni. Ze środka dobiegały podochocone męskie głosy, czuć było gorzkawy zapach kapusty i ostrą woń alkoholu. Przymknął oczy, wziął głęboki wdech, pchnął drzwi i niepewnie zrobił dwa kroki do wewnątrz. Przystanął, mrużąc oczy, żeby lepiej widzieć, bo w traktierni nie zapalono jeszcze lamp. Pomieszczenie było zapchane, napełnione gwarem ludzkich głosów. Panował wilgotny zaduch, który sprawił, że przez jego młodą, okrągłą twarz z dużymi błękitnymi oczami, okoloną prostymi włosami w kolorze pszenicy, przebiegł grymas obrzydzenia.

Stał zaraz za progiem i rozglądał się dookoła z ciekawością. Rzadko bywał w traktierniach, na co dzień jadał w uniwersyteckiej stołówce, a w soboty i niedziele u swojej gospodyni, od której wynajmował pokój. Pośrodku dużej sali restauracyjnej znajdował się bufet gęsto oblepiony gośćmi, głównie rzemieślnikami i drobnymi handlarzami. Wszystkie stoliki wydawały się zajęte, ale na próżno rozglądał się, próbując dostrzec znajomą twarz.

- Kogoś pan szuka? - podszedł do niego jeden z kelnerów.

Spojrzał na niego uważnie. Młody chłopak z zadartym nosem, blond czupryną i szelmowsko zmrużonymi niebieskimi oczami, w białym fartuchu zarzuconym na prostą białą bluzę. Jego wygląd nie budził podejrzeń, więc odpowiedział spokojnie:

- Tak, umówiłem się z Samuelem Salomonowiczem Weinsteinem.

- Czeka na pana w osobnym gabinecie. Zaprowadzę. - Chłopak odwrócił się na pięcie i zręcznie lawirując między stolikami skierował się do przeciwległych drzwi. Szedł za nim, niepewny, otoczony gwarem i dymem tytoniowym. Za drzwiami był wąski korytarzyk, z szeregiem wejść do osobnych pomieszczeń po prawej stronie. Kelner zapukał do trzecich drzwi:

- Pana gość przyszedł. Wpuścić go?

- Tak, Misza, dziękuję - rozległ się głos i zaraz drzwi otworzyły się. Przy framudze pojawił się elegancko ubrany młody mężczyzna o ciemnych, falujących włosach i lekko śniadej karnacji, z przystrzyżoną modnie bródką. Dał kelnerowi do ręki monetę i rzucił: - Niech nikt nam nie przeszkadza. Dopilnujesz tego?

- Jasne, proszę pana. - Misza szarknął lewą nogą, wrzucił monetę do zatkniętej za pasem  sakiewki i oddalił się korytarzem z powrotem do ogólnej sali restauracyjnej.

- Wchodź - Samuel zaprosił go gestem do niedużej salki, zamknął za nim drzwi, dla pewności przekręcił klucz w zamku. - Siadaj. Mamy tu samowar, jakieś jedzenie, są warunki, żeby spokojnie porozmawiać.

Czuł się skrępowany, ale nie chciał dać tego po sobie poznać i maskował swój stan szerokim uśmiechem. Usiadł przy stole, nalał sobie herbaty, nałożył na talerz kawałek ryby w galarecie, wziął pajdę czarnego chleba, ale nie zabrał się za jedzenie, tylko popatrzył na Samuela, który siedział odchylony na krześle i uważnie go obserwował.

- Jedz, jedz, pewnie głodny jesteś? Studenci to chyba z reguły niedojadają?

- Różnie bywa - odpowiedział niby nonszalancko, ale chyba nie za bardzo mu wyszło, bo Samuel zaśmiał się krótko, poklepał go po ramieniu i rzucił:

Lata nadziei, lata przemocyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz