rozdział 28.

49 4 2
                                    

— Naprawdę myślisz, że to wszystko skończy się dobrze?

Steve, zazwyczaj wykazujący się opanowaną postawą na misjach, tym razem nie patrzył prosto przed siebie. Ze spuszczoną głową kopał mały kamyk, który powoli, razem z nimi, przemieszczał się przez podziemny korytarz. Nie postępował najlepiej, pozwalając sobie rozproszyć się taką błahostką, jednak usprawiedliwiał się niezwykle skupionym Jamesem, który z latarką w ręku bacznie kroczył przed siebie, drugą dłoń w pogotowiu trzymając na kaburze.

— Nie powinieneś pytać — stwierdził cierpko. — Wiesz, że nie jestem optymistą.

— Ale twardo stąpasz po ziemi. Dlatego chcę wiedzieć, co ty o tym sądzisz.

Mężczyzna zamilkł. Na głębokim wdechu gwałtownie obrócił się, by oświetlić alejkę, w którą mieli skręcić.

— Więc?

— Nasza praca nigdy nie kończy się całkowicie dobrze — zaczął, na sekundę odrywając wzrok od ścieżki, która podążali — ale jeżeli uda nam się pozbyć tego skurwysyna, może będziemy, chociaż o krztynę spokojniejsi.

— Zemo nie był kiedyś takim zagrożeniem — odpowiedział Rogers.

Dla Bucky'ego zabrzmiało to, jakby go bronił.

— Próbował nas skłócić.

— Czy to czyni z niego zagrożenie?

Żołnierz spojrzał na blondyna z marsową miną. Zdecydowanie nie podzielał zdania kolegi, jednak nie miał w zwyczaju wykłócać się o swoje racje. A Stevenowi samo srogie spojrzenie wystarczyło, by wiedział, o co chodzi.

— Zemo jest nieobliczalny, ale nie wykazuje skłonności sadystycznych.

— Nie, gdzieżby — parsknął w odpowiedzi. — Szczególnie nakazując rzucać nam w okna kamieniami. Poczekamy, zobaczymy. Na pewno nie czeka tu na nas bez powodu.

Nie otrzymał już żadnej odpowiedzi. Dalej we dwójkę podążali ciemnym korytarzem, oświetlając drogę latarkami. W powietrzu wyczuwalna była nieprzyjemna wilgoć. Wywoływała dreszcze, nawet u nich — bo przecież przechodzili już przez gorsze sytuacje.

Po paru minutach marszu napotkali na swojej drodze schodki... chociaż określenie ich schodami nie było do końca trafne. Przed nimi rozciągał się prowadzący w dół tunel, w którego podłożu zostały utworzone małe stopnie. Nie były jednak utwardzone, a więc każdy krok powodował osunięcie się ciemnej ziemi.

— Przydałoby się chociaż trochę światła... — mruknął pod nosem James, obrzucając tunel sceptycznym spojrzeniem. Wprawdzie mieli ze sobą latarki, jednak były one zbyt małe, aby zapewnić dogodne warunki.






— Chciałeś, więc masz. — Steve uśmiechnął się pod nosem.

Schodzili w dół dosyć długo, a z każdym krokiem powietrze stawało się coraz gorsze. Nieprzyjemnie się nim oddychało, co żołnierze stwierdzili już na początku swojej drogi. Ucieszyło ich jednak to, że kiedy stanęli już na płaskim terenie, wzdłuż korytarza zaczęły rozciągać się pędy kabli z przymocowanymi lampkami. Przypominały te drogowe, jednak skoro w korytarzu znajdowały się również kable, to musiały być zasilane prądem.

Jednak te światła najprawdopodobniej oznaczały, że mężczyźni byli coraz bliżej. I choć mogli jedynie podejrzewać, nie wiedzieli, co zastaną.

W pewnym momencie usłyszeli czyjś śmiech. Brzmiał spokojnie, jednak nie rozpoznali w nim głosu swoich znajomych. A to oznaczało, że oprócz Avengersów w podziemiach był ktoś nieznajomy.

Łagodny chichot niósł się korytarzami, a echo dodawało mu złowrogości. Mężczyźni spojrzeli po sobie, po czym przyspieszyli kroku, podążając w stronę źródła dźwięku.

W końcu trafili na wyjście. Okazało się, że prowadziło ono do dużego, okrągłego pomieszczenia, w którym zbiegały się zapewne wszystkie tunele. Na samym środku, na drewnianej skrzynce siedział Zemo.

Nie wyglądał na zaniedbanego, jednak jego wizerunek zdradzał, że nie jest z nim najlepiej. Jego skóra poszarzała i straciła zdrowy wygląd, przez co nawet podkrążone oczy nie wyróżniały się na jej tle. Mimo tego włosy miał krótkie, zupełnie jakby ścięte parę godzin temu.

Pod jego stopami leżało paręnaście niedopałków papierosów, w trakcie, gdy mężczyzna odpalał kolejnego. Oprócz niedopałków na ziemi leżał pusty woreczek strunowy.

— Witam Państwa! Widzę, że rodzina zaczęła się zjeżdżać. — Papierosem wskazał na Tony'ego stojącego po drugiej stronie pomieszczenia. Zasłaniał on swoim ciałem Petera, który bacznie przypatrywał się Zemo zza ramienia starszego. — Dobrze, dobrze... Alles läuft perfekt [wszystko działa bez zarzutu].

Bohaterzy się nie odezwali. Bucky postawił parę kroków, by zbliżyć się do Tony'ego. Nie zmieniał jednak pozycji ciała, aby cały czas stać przodem do Helmuta.

— HEJ! — krzyknął niespodziewanie siedzący na skrzynce mężczyzna. — Dlaczego się nie odzywacie? Nie lubicie mnie? Zaprosiłem was, a wy przyszliście, musicie mnie lubić. — Wyszczerzył zęby. — Podoba wam się moje mieszkanko? Specjalnie dla was posprzątałem.

Steve ukradkiem spojrzał pod nogi. Skrzywił się na ilość petów, wymieszanych z ziemią. Poza tym w pomieszczeniu było dosyć schludnie - na tyle, na ile może być w podziemnym korytarzu. Wszystkie kable, które ciągnęły się wzdłuż korytarzy, schodziły się do skrzynki, na której siedział Zemo, a za mężczyzną stała metalowa szafka bez drzwiczek. Stało na niej parę książek, zapas rosyjskich papierosów, a nawet uschnięty kwiat w kolorowej doniczce. Jednak to nie te rzeczy zwróciły uwagę Rogersa. Jego uwagę zwrócił przybrudzony miś, który stał na najwyższej półce.

— Zainteresował cię mój przyjaciel, Stevenie? — zagadał Zemo, kiedy zauważył, że baczny wzrok blondyna spoczął na pluszaku. — Ładny, prawda? To mój mały synek, Carl. Jest jeszcze trochę nieporadny i się pobrudził, ale tatuś zaraz wykąpie swoje słoneczko, prawda? — oznajmił rozczulającym tonem, podnosząc misia pod lakami i przytulając do piersi, zupełnie jakby trzymał dziecko.

— Skąd go masz?

— Od was. — Uśmiechnął się niewinnie w odpowiedzi.

Steve zmarszczył brwi.

— Łżesz — stwierdził pewny siebie. — Kłamiesz jak głupi. On zaginęła.

Zemo zaśmiał się złowieszczo. Odchylił się przy tym nieco w tył, na co skrzynka pod nim zaskrzypiała. Potem wrócił do poprzedniej pozycji, po czym pochylił się do przodu i oparł łokcie na kolanach.

— Skąd miałbym go w takim razie mieć? — Przekrzywił głowę.
Bucky przełknął ślinę. Spojrzał na przyjaciela, który z zaciętą miną przyglądał się Zemo. Jego ciało było spięte, a on sam wyglądał na zdenerwowanego.

— Ukradłeś go.

— Nie będę kłamał: tak, ukradłem go. — Przyklasnął dłońmi. — A raczej wymieniłem. Zabrałem misia, zostawiłem kopertę pod poduszką Jamesa.

Zdezorientowane spojrzenie Rogersa wylądowało na wspomnianym mężczyźnie. Twarz Barnesa nie wyrażała jednak żadnych konkretnych emocji. Żołnierze mierzyli się chwilę wzrokiem, jednak żaden nie postanowił się odezwać.

Ten moment przerwała Natasha, która weszła do pomieszczenia. Widząc Helmuta, zatrzymała się gwałtownie, przez co idący za nią Clint i Sam o mało na nią nie wpadli. Ich miny były jednak podobne do wszystkich - zdezorientowane, zdziwione, ale zarazem czujne i zacięte.

— Widzę, że jesteśmy w komplecie. Szkoda tylko, że Charles Dyer nie zechciał mnie odwiedzić. — Zrobił smutną minę. Pochylił się jeszcze bardziej do przodu, po czym wstał.

Nogi miał jak z waty, a przynajmniej tak to wyglądało z perspektywy bohaterów. Kiedy się podniósł, zatoczył się lekko do tyłu, przez co oparł się plecami na ścianie. Nie zniechęciło go to jednak do roześmiania się. Z metalowej szafki chwycił złożony scyzoryk, w drugiej ręce cały czas trzymając łapkę misia.

— Nie owijaj w bawełnę, Zemo. Po co cały ten cyrk? Po co nas tu zaprosiłeś?! — sarknął Tony.

Stojący za nim Parker nieco się wzdrygnął. Czuł się niepewnie. Może i na co dzień był bohaterem i narażał swoje życie, jednak ta sytuacja wzbudzała w nim niepewność, która nie była mu znana. Takie miejsce, takie okoliczności i taki człowiek powodowały, że nie był pewny swoich mocy.

— Uważaj — powiedział smutno Zemo. — Młody się boi. — Postawił parę kroków w stronę chłopaka.

Przed jego twarzą momentalnie pojawiła się rękawica Iron Mana. Niebieskie światło nieco oślepiło mężczyznę, na co się skrzywił, ale podniósł ręce w obronnym geście i zaśmiał się cicho.

— Chodź, młody — szepnął cicho i wysunął rozłożoną rękę w jego stronę. Zignorował celującego do niego Starka i patrzył na niepewną twarz Petera. — Obiecuję, że dzisiaj nic ci się nie stanie. — Aby poprzeć swoje słowa, puścił scyzoryk, przez co ten wylądował na ziemi.
Chłopak patrzył na niego zmieszany. Wiedział, jak ryzykowny ruch może wykonać, ale z drugiej strony wyczuł od Zemo troskę. Jego twarz, choć poszarzała i zmęczona, wyglądała przyjaźnie. Jeszcze parę chwil temu przerażała Parkera, szczególnie nienaturalnie powiększone źrenice, jednak teraz wywołała w nim spokój. Zapatrzył się, na chwilę zapominając o okolicznościach, w jakich się znajduje.

Nie odrywając wzroku od mężczyzny, wyciągnął przed siebie dłoń. Położył ją na uniesionej ręce Tony'ego, a następnie delikatnie ją obniżył. Stark spojrzał na młodszego karcącym spojrzeniem. Początkowo chciał zagrodzić mu drogę, jednak widząc stan chłopaka, postanowił nie reagować. Obserwując go, czuł, że coś było nie w porządku.

— Brakuje ci rodziców, prawda? — zaczął Zemo, kiedy Peter się zbliżył. Chwycił jego dłoń i pogładził kciukiem, kiedy zauważył, że jego warga minimalnie drgnęła. — Nie martw się, też to przeżywałem. Rana na sercu nie zniknie, ale kiedyś ją wypełnisz. Będzie mniej bolała. — Mężczyzna chwycił chłopaka za podbródek, uniósł jego głowę i uśmiechnął się nieco smutno.

Wszyscy uważnie obserwowali tę scenę. Tak samo, jak wszyscy byli w gotowości, by zareagować. Zemo był nieobliczalną osobą, a pod wpływem środków odurzających mógł wpaść na różne, niekoniecznie dobre, pomysły.

— Wykorzystaj okazję, póki ją masz. — Helmut pogonił młodszego ręką. Spotkał się ze zdezorientowaniem na jego twarzy. — No leć malutki, korzystaj z życia. — Przybrał czuły uśmiech i wskazał mu głową jedno z wyjść.

Peter nie wiedział co zrobić. Czuł, że nie jest tutaj chciany ani potrzebny, a jedynie narobi więcej szkód i przyprawi o stres Tony'ego. Z drugiej jednak nie chciał zostawiać bohaterów. Zobowiązał się pomóc i chciał dotrzymać obietnicy.

— Peter, wyjdź. — Usłyszał zza siebie chłopak. Obejrzał się i spotkał się z obojętną miną Starka. Widząc stanowczość na jego twarzy, zacisnął usta i skierował się korytarzem, którym przyszedł.

Kiedy tylko wyszedł, Zemo klasnął w dłonie.

— Ah, te dzieciaki. Zawsze są takie przeurocze — rozczulił się Zemo.

Przez chwilę panowała cisza. Nikt nie ważył się wypowiedzieć słowa. Wszyscy czekali na reakcję Barona. Ten schylił się po leżący na ziemi scyzoryk i obejrzał go dokładnie. Dmuchnął, by pozbyć się osadzonego na nim pyłu i zaczął obracać go w ręce.

— Wiesz, dlaczego was tu zaprosiłem, Anthony? — Spojrzał na mężczyznę. — Po co mi była cała ta fatyga, wszystkie pięć listów, cała ta zagadka?

Potem zamilkł. Bohaterowie spodziewali się, że będzie kontynuował swój wywód, jednak on przekrzywił głowę na bok i popatrzył po wszystkich, czekając na ich reakcję.

Natasha przestąpiła z nogi na nogę.

— Chcesz rewanżu — stwierdziła.

— Rewanżu? — zdziwił się w odpowiedzi. — Za co? Chcę tylko, abyście przejrzeli na oczy. Otworzyli się na to, co was otacza.

Widząc pełne niezrozumienia miny, kontynuował:

— Żyjecie chwilą. Jednego dnia zapominacie, co robiliście poprzedniego. Zabija was to. Przeżyjecie coś i nie analizujecie swojego otoczenia, nie wyciągacie wniosków. Chciałem was ożywić, ale nawet moja zagadka nie pomogła! Woleliście przekazać ją komuś innemu, by rozwiązał problem za was. — Zaśmiał się. Śmiech ten miał jednak nieco maniakalny wydźwięk.

— Pleciesz głupoty, Zemo. Jesteś na przegranej pozycji, nie masz z nami szans, więc chociaż oszczędź sobie tego teatrzyku — sarknął Stark.

— Prawda boli, Anthony. Nie podejmujecie nawet prób, by coś zmienić. Żyjecie swoim koszmarem, myśląc, że to minie. Nie minie. Czyż nie lepiej ci teraz, kiedy znasz prawdę o rodzicach, a topór wojenny z Jamesem został zakopany? Wolałbyś żyć ze świadomością, że to niesprawiedliwy świat odebrał ci rodziców w wyniku wypadku? Ile jeszcze zastanawiałbyś się, dlaczego akurat ich to spotkało i dlaczego zamiast ich nie mogli umrzeć zwykli, nic dla ciebie niewarci ludzie? Czyjaś tragedia nie byłaby twoją tragedią, więc nad twoją głową nadal świeciłaby kolorowa tęcza, prawda?

Tony zacisnął usta w wąską kreskę, a w tym czasie Zemo przeniósł swój wzrok na Natashę.

Natalia Alianovna Romanova... Pełne imię i nazwisko brzmi tak dumnie. A Natasha? Наташа умерла, осталась в Красной комнате [Natasha umerla, ostalas' v Krasnoy komnate; Natasha umarła, została w Czerwonej Sali] — wyszeptał, zbliżając się do kobiety. Wyglądała na niewzruszoną, co wcale nie zniechęciło mężczyzny. — Zwerbowali cię do takiego piekła... Naprawdę mi przykro. Porzucona przez matke, zdradzona przez ojczyma, nie kogo innego jak Alexeia Shostakova, Red Guardiana. Dreykov naprawdę nieźle zalazł ci za skórę. Nie wiem, czy cieszyć się, czy jednak smucić, że objęto cię Programem. Zawsze byłaś waleczna, ale może odnalazłabyś w sobie trochę delikatności. — Ręką sięgnął do policzka kobiety, jednak ta odsunęła głowę. — Masz szczęście, że poznałaś Clinta. Chociaż kto to widział, wyszkolona zabójczyni zostaje bohaterką.

Zemo spojrzał pod stopy i zrobił parę małych kroków po pomieszczeniu. Splótł ręce za plecami i cały czas patrzył pod nogi, jednak nie przestał mówić.

— Kto wie, co by się stało z Natashą, gdybyś jej nie pomógł. Może zginęłaby z twoich rąk, a może by zwariowała przez wszystko, co wpajano jej do głowy. Mogłeś jednak oszczędzić biednej Antonii — Mężczyzna kopnął leżący pod jego nogami kamyk. — Nazabijałeś ludzi, a potem ściągnęli cię tylko po to, by zamknęli cię w więzieniu. I pomyśleć, że chciałeś tylko odpocząć na emeryturze i przetrawić wyrzuty sumienia, które dopadają cię od śmierci Pietra... Bo przecież mógłbyś zginąć ty, osierocając trójkę dzieci. Założę się, że Laura byłaby piękną wdową.

Barton zacisnął usta w wąską kreskę. Podstawił parę energicznych kroków przed siebie, jednak Romanoff zatrzymała go przed zaatakowaniem Zemo.

— Może potrafisz walczyć, ale bez swojego łuku byłbyś nikim, tak samo, jak Samuel bez skrzydeł. — Uśmiechnął się sarkastycznie. — Gdybyś chociaż sam je zbudował... Ale nie. A i oprócz tego całe życie pod górkę. Rasizm, niedocenienie... Wystarczyło zostać, pomóc siostrze. Przykro mi za Rileya, ale sprowadziło cię na dobrą drogę.

Wilson zareagował na to spokojniej. Zdziwiło go, że Helmut nie skupił na nim większej uwagi, jednak domyślał się, co to zapowiadało. Mimo że Sam współpracował ze Stevem i Jamesem, to tylko na nich chciał skupić uwagę. Oni byli dla niego najcenniejsi.

— Szkoda tylko, że wszyscy osiągnęliście coś dzięki komuś. Co by z was było, gdyby nie głupia elektronika czy szkolenia... lub serum. — Podniósł oczy na dwójkę stojących przy sobie żołnierzy. Jego spojrzenie nie wyrażało niczego konkretnego, nawet nienawiści, przez co mężczyźni się spięli. Nie wiedzieli, czego mogą się spodziewać.

Zemo postawił parę pewnych kroków w ich stronę. Przekrzywił nieco głowę, obserwując ich reakcję, po czym zbliżył się do nich na tyle, że czubki ich butów prawie się stykały. Mężczyźni jednak nie reagowali. Nie zamierzali tego robić, dopóki nie zagrażał ich zdrowiu.

— Wszystko dzięki serum. Gdyby nie ono, bylibyście nikim. Gdyby Steven nie spotkał Abrahama Erskine'a, który podał mu serum, marnie by skończył. Pracowałby przy jakiejś niewinnej zbiórce złomu, o ile wcześniej te wszystkie choroby by go nie wykończyły. Co tam było? Astma, palpitacja serca, gorączka reumatyczna, szkarlatyna, ryzyko cukrzycy... Nie pisałbym ci świetlanej przyszłości. Ale dali ci szansę, wszyscy, Margaret Carter, Howard Stark, Chester Phillips. Bez niech nie przeżyłbyś w lodzie. Ba, nawet byś się nie znalazł w podobnej sytuacji. Bucky skończyłby w niewoli w Azzano, a ty... prowadziłbyś prostackie życie na Brooklynie.

Zemo pokręcił głową w niedowierzaniu. Wyglądał na dumnego z siebie, a Rogersa zaskakiwała jego wiedza. Skąd znał tyle szczegółów? Jasne, nie były to chronione dane i każdy miał do nich dostęp, jednak odkrycie i zrozumienie całej tej historii wymagało czasu.

— A James... Jeżeli nie zostałby w Azzano, to zginąłby w górach. Gdyby nie Hydra i Arnim Zola. Zapewne w obu przypadkach zmieniliby go w bezwzględnego, ubezwłasnowolnionego zabójcę. Swoją drogą, niezła frajda powiedzieć parę słówek i mieć swojego własnego żołnierza. — Zaśmiał się pod nosem, na co Bucky zacisnął usta w wąską kreskę. — Zawdzięczasz Hydrze życie i tak się odwdzięczasz? Nie ładnie. Masz szczęście, że nie chcę iść ich śladami.

— I tak by ci się to nie udało, Zemo — mruknęła Romanoff. — W Wakandzie pomogli Jamesowi i jakieś błahe słówką z czerwonej książeczki nie wywrą na nim wrażenia.

— Wiem, Natashko, wiem o tym. — Cmoknął ustami.

— Czego w takim razie chcesz? — wzburzył się Tony.

Zemo zatrzymał się w miejscu i przyjął pewną siebie postawę. Obrzucił wzrokiem pomieszczenie, wymieniając się spojrzeniami ze wszystkimi.

— Chcę zobaczyć upadek imperium — wyznał spokojnie. — Dobrze wiecie, co mną kieruję. Syn był zadowolony, widząc Iron Mana zza samochodowej szyby, a potem dwa dni kopałem, niż znalazłem ciała. Ojciec wziąć trzymał moją żonę i syna w ramionach. Straciłem wszystkich. I wy też stracicie. Nawet siebie.

Przystanął w miejscu i pochylił się, by usiąść obok skrzynki. Oparł się plecami o ścianę i odchylił głowę, spoglądając w górę.

— Wiedziałem, że was nie zabije. Silniejsi ode mnie nie dali rady. Dlatego próbowałem napuścić was na siebie. Ale, muszę przyznać, wyjątkowo twardo się trzymacie.

— Zemsta odebrała ci rozum — oznajmił Steve.

— Sprawiedliwości stanie się zadość. Ale bez obaw, imperium zburzone przez najeźdźców może się odrodzić. Teraz cała nadzieja w młodych.

— Nie jesteś spełna rozumu, Zemo. Sam przyznałeś, że nie masz z nami szans. Po sobie utrudniasz ży...

— Nie mów mi co mam robić! — Mężczyzna poderwał się z ziemi, krzycząc. Rozłożył ostrze scyzoryka, który cały czas trzymał w ręce i ze złością wymalowaną na twarzy ruszył w stronę Clinta, któremu przerwał wypowiedź. Bohaterzy odruchowo cofnęli się o krok, a Natasha zepchnęła stojącego obok niej Bartona za siebie, osłaniając go swoim ciałem.

— No proszę. — Zaśmiał się Helmut, mocniej zaciskając rękojeść noża. — Boicie się. Zawsze się boicie. Dlatego po misjach wracacie do siebie, ignorując wyrządzone szkody. Boicie się konsekwencji, boicie się reakcji społeczności. Trzęsiecie portkami, tacy z was bohaterowie! A młodzi... Młodzi mają siłę. Peter może i jest bojaźliwy, ale świetnie sobie radzi. A młoda? Młoda jest perfekcyjna. Wie jak się zachować i nie zostawi człowieka na lodzie. Do tego idzie z wami prawie na równi, a nawet o tym nie wiecie. Powinniście się od niej uczyć.

— Jaka młoda? — Barnes zmarszczył brwi.

Zemo znów spoczął na ziemi, wyraźnie się uspakajając.

— Jak to jaka? James, przyjacielu, kto jak kto, ale akurat ty powinieneś wiedzieć najlepiej.

Mężczyzna obruszył się w niezrozumieniu.

— Szkoda tylko, że nie będzie wam w stanie spojrzeć w twarz. Chyba że na waszym pogrzebie.

Mówiąc to, wyprostował nogę i kopnął skrzynkę, na której wcześniej siedział. Kiedy opadła na bok, bohaterom ukazał się niezbyt przyjemny widok.

Pod skrzynką znajdowało się bowiem dziwne urządzenie. To od niego wychodziły wszystkie kable, które rozciągały się po korytarzach. Avengers przerazili się, gdy zobaczyli, że urządzenie ma zegar, który wskazywał niecałe 5 minut.

I ta wartość niezmiennie spadała.

— Cholera by cię... — zaczął Stark, podchodząc do bomby.

— Powodzenia. — Zemo wyszczerzył zęby. W międzyczasie wyjął kolejnego papierosa z paczki.

— Przeklęty prostak — Tony wyklął go pod nosem. — Nie wiem jak, i co zrobiłeś, ale nawet FRIDAY nie wie jak to rozbroić. Avengers, może nie usłyszycie tego z moich ust często, ale... uciekamy. Za mną!

Mężczyzna ruszył szybko jednym z korytarzy, a dokładniej tym, którym sam przyszedł z Peterem. Dotarli oni do pomieszczenia pierwsi, więc założył, że jest on najkrótszy.

Wszyscy bez sprzeciwu podążyli za Starkiem. Już z daleka można stwierdzić, że byli zdenerwowani. Chociaż kto by to był. Pomimo licznych przygód, wybryki Zemo ich przerażały. Zdążyli się już przekonać o tym, że mężczyzna jest nieprzewidywalny. A teraz... stworzył bombę, której nawet ta niby niezawodna sztuczna inteligencja Starka nie była w stanie rozbroić.

I kiedy bohaterowie podążali za sobą krok w krok, Bucky się zamyślił. Cały czas szedł za Stevem, jako ostatni z całej grupki, jednak uporczywe myśli nie chciały opuścić jego głowy. Co Helmut miał na myśli, kierując do niego pewne słowa. Kim była osoba, o której mówił? Na myśli przychodziła mu tylko jedna, tylko czy to byłoby możliwe? A może Zemo wiedział coś więcej?

James zazgrzytał zębami. Ciekawość nie pozwoliła mu pozostawić tej sprawy bez wyjaśnienia.

Zaczął zwalniać, aż w końcu cicho przystanął. Ucieszył się, widząc, że Rogers nie zauważył jego nieobecności. A gdy Avengers zniknęli za łukiem, zawrócił i poszedł w stronę, z której przyszedł.

Gdy z powrotem wbiegł do pomieszczenia, zegar wskazywał 4 minuty. Oszacował szybko w głowie, ile ma czasu, po czym przeniósł wzrok na Zemo. Trzeba byłoby skłamać, twierdząc, że nie był zdziwiony na widok Barnesa. I choć wycierał właśnie nos z białej sproszkowanej substancji, przechylił głowę w podziwie.

— No proszę, proszę — zaczął i wskazał na Jamesa drżącą ręką. — Stęskniłeś się za mną? Jakże mi miło!

— Przejdźmy do rzeczy, Zemo — warknął i pociągnął go za ubranie, przez co mężczyzna stanął na chwiejnych nogach. — Co miałeś na myśli?

Helmut wyglądał na zagubionego. Patrzył się z fascynacją na twarz żołnierza, podczas gdy ten, nadal trzymając go za ubranie, popchnął go na ścianę i do niej przyszpilił. Jednak nawet metalowa ręka, wbijająca się w mostek, nie wyciągnęła go z letargu.

— Gadaj! — warknął do niego. — Kim jest ta młoda i czemu powinienem ją znać?

Wtedy Zemo trochę się ożywił. Przekrzywił głowę na bok, tak że jego ucho dotknęło ramienia, po czym zaczął się śmiać. Barnes potrząsnął nim, z nadzieją, że zdoła przywołać w nim chociaż trochę rozsądku. Był zdenerwowany, ponieważ mężczyzna na co dzień był nieobliczalny przez swoją psychiczną chęć zemsty, a teraz, kiedy był pod wpływem środków odurzających... Wolał nie myśleć, co mogłoby się stać, gdyby wpadł na jakiś głupi pomysł.

— Lepiej jest się pogodzić ze śmiercią, James — powiedział nazbyt przesłodzonym głosem. — Pogodziłeś się, że zrobili z twojej младшая сестрёнка kartę przetargową. Biedna oberwała kulkę, bo nie chciałeś współpracować. Co najmniej wzruszająca historia.

Barnes poczuł nieprzyjemne ukłucie w sercu. Wiedział, że Zemo ma rację, ponieważ nadal trapiły go wyrzuty sumienia zwiazane z tą sytuacją. W jego ustach brzmiało to jednak tak... prześmiewczo. Jakby jej życie nie było nic warte, a sama była szmacianą lalką, które ląduje głeboko w koszu z zabawkami, kiedy dziecko się nią znudzi.

— Przestań pierdolić głupoty, tylko mów co wiesz — syknął. Zacisnął mocniej pięść i podniósł ją, przez co Helmut ledwo dotykał ziemi.

— Jest bliżej, niż myślisz. Zna każdy twój krok, każdy twój ruch, każdy plan. Nie czujesz się obserwowany? — zaśmiał się. — Może nie ma doświadczenia i nie robi tego idealnie, ale dziewczyna ma talent. Albo to wy jesteście zbyt głupi i zaślepieni samymi sobą, że nie zauważacie czegoś, co jest w zasięgu ręki. Czasem mam wrażenie, że ona nawet jakoś specjalnie się z tym nie kryje.

— Co masz na myśli?

— Rozejrzyj się. Nigdy nie widziałeś jej ciała...

— Widziałem! — krzyknął Barnes.

Wyprowadził krótki cios, który wycelował w twarz mężczyzny. Chwilę później z jego nosa pociekła strużka krwi, podczas gdy jego wzrok stawał się coraz bardziej rozbiegany.

— Widziałeś, jak krwawiła. Nie widziałeś, jak umarła. A ona tu jest. I nie tylko tu. — Dotknął klatki piersiowej Barnesa na wysokości serca. — Ale jest wszędzie. Myślisz, że dlaczego mój posłaniec zginął pod waszymi oknami? Nie połknąłby cyjanki, gdyby sytuacja go do tego nie zmusiła. Wróciłby spokojnie do domu, do swojego psa. Ale ktoś postrzelił go w nogę? Może jakiś anioł stróż, co? Wierzysz w to? — Zaśmiał się. — Zapytaj Parkera. Wyjątkowo dobrze się dogadują.

James przełknął ślinę. Czuł, że jego gardło jest zaciśnięte. Choć starał się to ukryć, drgała mu grdyka. Poluźnił trochę uścisk, przez co pomięta koszulka Zemo wypadła mu spomiędzy palców.

— Ona... żyje?

— Ty mi odpowiedz na to pytanie — oznajmił. Wytarł krew spod nosa, po czym popatrzył się na brudne palce niczym zahipnotyzowany. Podniósł wzrok na oczy żołnierza i powoli zlizał ze swojej ręki krew. — желание [zhelanie; tęsknota]...

Bucky wymierzył kolejny cios w twarz Zemo. Ten spowodował, że mężczyzna upadł na ziemię. Opadł na bok, jednak po chwili przekręcił się na brzuch i podparł na rękach. Jego ciało drżało, a w pomieszczeniu rozbrzmiewał urywany oddech, jednak James stwierdził, że jego cios był zbyt słaby, by wywołać takie obrażenia.
— Śmieszny jesteś, wiesz? — Zaśmiał się psychicznie. — Myślałem, że przyszedłeś po misia, a tu takie zaskoczenie.

Fakt był taki, że Barnes ani przez moment nie pomyślał o misiu. Szybko odnalazł go wzrokiem. Leżał na brzuszku, pod ścianą, tam, gdzie wcześniej leżał Zemo. Przez chwilę w głowie mężczyzny pojawił się pomysł zabrania go, jednak zacisnął mocno zęby i odwrócił się w stronę helmuta.

I choć jestem niewierzący, mogę się tylko modlić, że pomoże mi to zagoić ranę w sercu.

— Nie rozdrapuje strupów — oznajmił cierpko.

— I dobrze. Chociaż, jak dla mnie, te rany się jeszcze nie zasklepiły — wycharczał ciężko. Z powrotem opadł na bok. Wtedy Barnes zauważył, jak blada i spocona jest skóra Zemo. — Pilnuj swojej siostrzyczki, James.

To były ostatnie słowa, jakie wypowiedział, zanim stracił przytomność. Jego ciało wpadło w drgawki, jednak Bucky nie potrafił zareagować. Obserwował Zemo do momentu, gdy nie usłyszał głośnego nawoływania. Ktoś wołał jego imię.

To go ożywiło. Momentalnie spojrzał na zegar i zobaczył, jak mało czasu mu zostało. Niemal natychmiast rzucił się biegiem w korytarz, mając nadzieję, że zdąży. Miał w końcu swoją własną zagadkę do rozwiązania.

Choć często wyklinał serum w swoich żyłach, tym razem się cieszył. Biegł niesamowicie szybko, przez co w miarę krótkim czasie udało mu się pokonać podziemny korytarz. Jego serce zabiło mocniej, gdy dopadł do drzwi do bunkra. Wybiegł na zewnątrz, wychodząc z korytarza i złapał za solidną klamkę po zewnętrznej stronie. Zamykając drzwi, rozejrzał się wokoło siebie. Nikogo jednak nie zauważył, co wybiło go z rytmu.

I to był jego błąd.

Sekundę później w lesie rozbrzmiał bardzo głośny odgłos wybuchu, a równocześnie z nim przeraźliwy huk i uderzenie, po którym James stracił przytomność.



19.08.2024

To był długi rozdział... Może od razu zaznaczę, że średnio chciało mi się go sprawdzać, dlatego skupiłam się na błędach w tekście, a nie samej fabule. Chociaż i w poprawionej wersji możecie znaleźć jakieś błędy (przysięgam, prześladuje mnie pisanie "choć" (oczywiście w znaczeniu "mimo czegoś" przez dź...).

To w sumie tyle. Kolejny rozdział planuję na piątek, także do zobaczenia 🖤

PS. Planuję poprawki, więc trochę się rozleniwiłam, przez co nie sprawdzam dokładnie treści i nie robię wcięć... Jakby tabulator działał na Wattpadzie, to nie byłoby to problemem, ale przesuwanie każdego akapitu spacją 😭🔫

PS2. Do tego rozdziału musiałam obejrzeć chyba z 4 filmy, żeby opisać takie szczegóły o bohaterach. Zostawcie gwiazdkę, proszę.

Missing || fanfiction [James Barnes]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz