rozdział 11.

138 14 8
                                    

     — Mogę wejść? — Na korytarzu rozbrzmiał głos Sama. Chwilę wcześniej mężczyzna zapukał w drewniane drzwi, jednak nie otrzymał odpowiedzi. Może spał?

     — Na własną odpowiedzialność — usłyszał zgłuszone słowa zza powłoki. Odetchnął głęboko i nacisnął klamkę, przez co po chwili drzwi ustąpiły.

     W Wilsona uderzył zapach stęchlizny. Pomieszczenie zdawało się być nie wietrzone od dłuższego czasu, przez co Sam zastanawiał się, jakim cudem ta duchota nie przeszkadzała Steve'owi, gdy ten przesiadywał w środku z Buckym.

     Samemu Barnesowi chyba to nie przeszkadzało, ponieważ gdyby tak było, spróbowałby chociaż coś z tym zrobić.

     — Nie mam dzisiaj nastroju na wspólny wypad na siłownię — przyznał od razu. W palcach miętosił kawałek różowego materiału z widocznymi małymi wypustkami.

     — Nie przychodzę z tym — odpowiedział niemal od razu. Nie chciał, by Bucky kojarzył go jedynie z osobą, która zwraca się do niego, gdy nie ma do kogo. — Chciałem przeprosić.

     — Przeprosić? — zdziwił się. Oderwał plecy od zagłówka łóżka i spojrzał na Sama, udając zdziwienie. — Powiem Ci, Wilson, ale tego się po tobie nie spodziewałem. Myślałem, że księżniczki, takie jak ty, mają za wysoki tupet, by kogoś przepraszać.

     — Bo mają. Ale widzę, że nastroszyłeś się jak paw — zaśmiał się, siadając koło bruneta. Mężczyzna zgromił go wzrokiem gdy zauważył, że ten nie zdjął tenisówek zanim położył nogi na pościeli. — Tobie jednak należą się przeprosiny. Najszczersze, jakie jestem w stanie wykreować. Tak więc naprawdę przepraszam. Nie powinienem być żartować. Wtedy, kiedy mówiłeś o rodzinie.

     Przerwał na chwilę i przełknął ślinę. Jeżeli chciał, żeby James się przed nim otworzył, sam musiał to zrobić. Pokazać, że on mu ufa, żeby tamten mógł zaufać jemu.

     — Sam mam siostrę i nie wyobrażam sobie, co bym zrobił, gdyby jakiś skur... — urwał, przy czym wziął głębszy wdech — skurczysyn ją skrzywdził. Ba, odważyłby się jej chociażby dotknąć. — Machnął pięścią w powietrzu, za bardzo wczuwając się w rolę. — Jednak dopiero później zdałem sobie sprawę, że to, co wtedy powiedziałem, mogło cię urazić. Moja siostra jest już pełnoletnia. Zresztą tylko kilka lat młodsza ode mnie, więc potrafi się jako tako sama bronić. A twoja... — Sam zauważył, jak pięści Jamesa zaciskają się na kołderce. — Nie chcę powiedzieć czegoś, co cię urazi. Uwierz mi, nie mam złych intencji, ale twoja była młoda. Za młoda, by stawić się rosyjskim opryszkom. Przecież nawet Parker liczy sobie więcej lat teraz, niż ona wtedy. A w dodatku była pewnie podwójnie roztrzęsiona, nie rozumiejąc, co się dzieje dookoła niej.

     — Była roztrzęsiona. Bardzo. Nigdy nie widziałem jej w takim stanie, ponieważ na co dzień prawie w ogóle nie okazywać swoich słabości — wyznał Bucky, opuszczając wzrok na własne ręce. Na obu widniały skórzane rękawiczki, które zawsze nosił. Podarte już z resztą w tym stopniu, że mężczyzna zaczynał powoli rozmyślać nad zakupem nowych. Nie chciałem jednak tego robić. Pogrzebało by to sporą część historii. — Wiem jednak, że chodzi ci pewnie o to, że porozumiewali się przy niej w odmiennym języku. Znała rosyjski, sam jej go uczyłem. Może nie wyśmienicie, ale myślę, że wystarczająco, by ich zrozumieć. Ta świadomość łamie mnie potrójnie. To, że wiedziała, że umrze.

     — Kim właściwie ona była? Ta rodzina?

     James przymknął powieki.

     — Moją małą siostrzyczką.

     Zapanowała chwilowa cisza. Wilson się nie odzywał, a jedynie wpatrywał w przeciwległą ścianę, przy której stała biała komoda. Komoda, z której kilka dni temu Barnes wyciągnął teczkę, która następnie trafiła w ręce Steve'a, a potem Tony'ego i komoda, na której dnie leżał brudny, stary miś.

Missing || fanfiction [James Barnes]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz