Chapter 8

371 34 289
                                    

❛ ━━・❪ ERWIN ❫・━━ ❜

             Wszedłem do mieszkania za Gregorym. Miałem wrażenie, jakby nie było mnie tu całe wieki.

             — Idź pod kocyk, ja odgrzeję obiad i zaraz przyjdę. — polecił szatyn.

             Po kilku dniach wreszcie mnie wypuścił ze szpitala, jakkolwiek by to nie zabrzmiało. Gdy tylko usłyszał, że już następnego dnia chciałem wziąć wypis na żądanie, niemalże wyszedł z siebie i stanął obok. Cały czas mnie pilnował, żebym „nie zrobił głupoty”. Finalnie lekarz powiedział, że mogę wrócić do domu i dopiero wtedy po otrzymaniu odpowiednich leków na podniesienie wciąż za niskiej temperatury Grzegorz pozwolił mi opuścić placówkę.

             — A mogłem tu być już 3 dni temu. — mruknąłem obrażony, idąc za nim do kuchni.

             — No nie fochuj się już, po prostu chciałem mieć pewność, że wszystko jest okej.

             — Było w porządku.

             — Tego nie wiesz, czy po wyjściu ze szpitala by ci się nie pogorszyło. Nie kłóćmy się już o to, przecież już jesteś w domu.

             — Pomóc ci w czymś? — spytałem, zmieniając temat.

             — Nie, idź odpocząć.

             — Odpoczywałem przez prawie 5 dni, już mi wystarczy. Od tego ciągłego siedzenia na tyłku odciski mi się porobią.

             — Mówię poważnie. — odwrócił się w moją stronę, opierając ręce na biodrach i obrzucając mnie sceptycznym spojrzeniem. — Masz się nie przemęczać dopóki zupełnie nie wrócisz do sił.

             — No ale ile można... — jęknąłem rozpaczliwie.

             — Erwin. — dodał ostrzegawczym tonem.

             Więcej się nie odezwałem, tylko poszedłem do salonu, gdzie klapłem na kanapę.

             Po kilku minutach dołączył do mnie i Montanha, z ciepłym obiadem i kocem, który zarzucił mi na ramiona.

             — Nie smutaj mi już. — poprosił, siadając obok mnie. — Po prostu się martwię.

             — Aż za bardzo. Nie jestem małym dzieckiem, potrafię o siebie zadbać.

             — Wiem. Ale taki już jestem. — uśmiechnął się głupkowato. — I za to mnie kochasz.

             Widząc jego kretyńską minę po prostu nie potrafiłem być poważny i zacząłem się śmiać, a on razem ze mną.

             — Czemu się śmiejemy? — spytał w końcu.

             — Z ciebie i twojej miny. — wydusiłem ze śmiechem.

             — Aha, taki jesteś?

             — Tak, taki jestem. I za to mnie kochasz. — odgryzłem się.

             — Ej, to moje słowa.

             — Nasze. Nasze słowa.

             — Dobra, cichaj już i jedź.

Not again • MORWIN IIIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz