Szkoła była siedliskiem głupoty i stresu, który każdego ranka mnie połykał. Zapyziałe korytarze ciągnęły się tutaj bez końca i prowadziły do jeszcze gorszych klas lekcyjnych, które zdołały pomieścić nawet trzydziestkę uczniów. Oczywiście, tylko w przypadku, gdyby grupy okazały się tak liczne. W tym miejscu nie było co liczyć na tłumy. Jeżeli na jakieś zajęcia przychodziła dwudziestka uczniów – to był istny cud. A przecież cuda nie zdarzały się często. Katolicka szkoła w Valier nie była chlubą miasta. Lata świetności tego miejsca już dawno minęły, a budynek oraz nauczyciele starzeli się w oczach. Zakonnice, które prowadziły szkołę, wciąż starały się utrzymywać ją na dobrym poziomie i dokładały wszelkich starań, żeby to miejsce nie zeszło na psy, ale każdy doskonale wiedział, że koniec powoli nachodził i był nieubłagany. Nikt nie narzekał, ale nie trudno było im się dziwić. Większość uczniów została tutaj wysłana nie z własnej woli.
Rodzice decydowali o przeniesieniu ich do internatu, bo to „miało im wyjść na dobre". W chrześcijańskiej szkole domagali się renomy, oczekiwali wysokiego poziomu nauczania, dobrej ręki do młodzieży. Ale czy później interesowali się swoimi pociechami? Gdzieżby. Rzadko miewaliśmy odwiedzających, a jeżeli któreś z rodziców zdecydowało się przyjechać, uciekało jak najszybciej.
Valier potrafiło zdołować człowieka. Miasto było istnym pustkowiem, położonym na brzegu jeziora. Zewsząd otaczały nas wysokie góry i ogromne połacie pól, na których nie uprawiano już zbóż. Pobliskie rancza zaskarbiały sobie bezpańskie tereny, wypasając bydło coraz bliżej centrum miasta, które również nie grzeszyło urokiem. Przypominało raczej osadę z filmu „Rogate ranczo" i faktycznie, niewieloma szczegółami się różniło. Jeśli by się człowiek uparł, to i na ulicy spotkałby krowę.
Mój pobyt tutaj nie różnił się niczym szczególnym. Gdyby zapytać kilkoro z uczniów, powiedzieliby, że zostali tutaj odesłani, bo rodzice bardzo chcieli, żeby znaleźli Boga. Tylko, czy on tutaj był? Moi starsi nie interesowali się mną tak, jak bym sobie tego życzyła. Stare wilki! Zachciało im się podróżować i co rusz wyjeżdżali z kraju, by chwilę później znaleźć się na drugim końcu świata. Na co dzień mieszkałam ze swoją babką. Jak na prawie siedemdziesięcioletnią staruszkę, była całkiem gibka. Wiedziałam, że trudno było jej wychowywać prawie dorosłą pannicę, która wciąż sprawiała problemy. Jednym z nich było odmawianie uczestniczenia w mszach. Nie widziałam w tym nic złego, ale nie byłam wierząca, moi rodzice również. Nie chciałam robić jej przykrości, ale z czasem udawanie grzecznej wnuczki po prostu mi się znudziło. Właśnie wtedy babcia podjęła decyzję o zapisaniu mnie do katolickiej szkoły, daleko od domu. Całe osiemdziesiąt mil dzieliło mnie od mojego normalnego życia, które musiałam nagle pozostawić. W dni wolne od zajęć wracałam do domu i spotykałam się ze starymi znajomymi, ale później znów byłam zmuszona przesiadywać w Valier. Tak, to miejsce zdecydowanie źle na mnie działało i tępiło moje zmysły. Przez przerażająco nudną atmosferę czułam się wyprana z uczuć i myśli. Byłam malutkim robotem, który przechadzał się po korytarzu w jeszcze nudniejszym mundurku w kolorze khaki, od którego już mnie mdliło.
Tutaj dało się tęsknić za odmiennością. Wszędzie, gdzie kazano się dostosować, ludziom zaczęło doskwierać bycie jednakowym. Gdy zwykle mawiano, że inność jest dziwna, tutaj była dosłownie upragniona. Każda dziewczyna zabijała się o to, by wyglądać choć trochę inaczej niż reszta. Niestety, z marnym skutkiem. Każdy miał te same, ciemnobrązowe włosy, czekoladowe oczy. Każdy był wysoki i szczupły, ale zdarzały się wyjątki. Na osoby wyglądające inaczej, różniące się chociażby odcieniem karnacji, spoglądano z zawiścią. Tego właśnie obawiały się siostry, więc zdecydowały, że w szkole będziemy nosić mundurki, składające się, u dziewczyn, ze spódniczki do kolan, u chłopców, długich spodni. Poza tym każdy obowiązkowo nosił koszule, a czasami nawet krawat. Nawet na lekcjach wychowania fizycznego mieliśmy dokładnie te same stroje. Wprawdzie tylko wtedy mogliśmy nosić fioletowe ubrania z nadrukiem czarnej pantery, która była maskotką szkoły, ale nadal byliśmy identyczni.
Za kolorowe włosy karano nawet wyrzuceniem, za pomalowane paznokcie i widoczny makijaż, wysyłano nas do kozy. Pierwsze i ostatnie klasy miały się najgorzej. Świeżaki chciały zaimponować, bo nie znały panujących tutaj zasad, więc większość z nich już po tygodniu siedziała z górą karnych prac przed nosem. Seniorzy natomiast, oj, powiem z własnego doświadczenia, byli po prostu zmęczeni i mieli wszystko głęboko gdzieś.
– Decker, może raczysz wziąć udział w lekcji? – Usłyszałam nad sobą
No tak, oczywiście. Zapomniałabym o nauczycielach. Oni również wydawali się pracować tutaj pod przymusem, a każdy z nich snuł się po korytarzach jak na skazanie. Co jeden, to gorszy. Tylko z siostrami dało się jeszcze jakoś dogadać, reszta traktowała nas z góry i uwielbiała się nad nami znęcać, oczywiście w granicach zdrowego rozsądku.
Był jeszcze jeden problem, który dobijał mnie każdego dnia. Za inność się płaciło, nie było innej możliwości.
A ja byłam jedynym wilkołakiem w całej szkole.
A/n: Oto i pierwszy rozdział długo zapowiadanego "Keepera". Pierwsze dwa rozdziały są ogromnym wprowadzeniem, ale nie będziecie się nudzić.
CZYTASZ
Keeper | TO #1
Werewolf[I miejsce w konkursie "Książka roku 2016"], [I miejsce w konkursie "Splątane Nici 2017/2018"] i liczne nominacje w innych plebiscytach PIERWSZA CZĘŚĆ SERII 'THE OVERSEER' Hektary gęstych lasów, góry i pustkowia to marzenie każdego wilkołaka. Brian...