Prolog

3K 159 27
                                    


Tego dnia świeciło słońce i było nadzwyczaj ciepło, nawet jak na ten region Rosji w kwietniu. Położony stosunkowo blisko zwrotnika Volgograd, choć zazwyczaj oczarowywał cudowną pogodą, dzisiaj stał się jakoś dziwnie piękniejszy i bardziej przyjazny. Ludzie wyszli do parków, ktoś przejeżdżał między samochodami na rowerze, a krzyk bawiących się na placu dzieci, ostatecznie dopełnił orkiestrę dźwięków rozbudzonego do życia miasta. Istotny w tym stanie mógł być oczywiście fakt, że przez ostatni tydzień przez miasto przetoczyła się fala deszczu i chłodu, co dość skutecznie na jakiś czas opustoszyło ulice i zamknęło wszystkich w domach.

Bez względu jednak na przyczynę, miło było w końcu wyjść za próg bez kurtki deszczowej lub grubego swetra, który robiony na drutach, gryzł niemiłosiernie każdy centymetr kwadratowy mojej skóry. Chyba każdy zgodzi się, że największą wadą tego wyrobu „odzieżopodobnego", jest zupełny brak sensu w próbie ulżenia swoim cierpieniom, nawet jeśli został zrobiony z dobroci serca.

Wystarczyła choć chęć podrapania się w jednym miejscu, by za chwilę kolejne nitki włóczki rozpoczęły swoje tortury na całej długości rąk lub pleców. Bądźmy szczerzy, w tym wypadku już po pierwszym niepowodzeniu, pomysł powtórzenia ponownie tej czynności, zanika wraz z myślą jej wykonania. Jak więc sobie radzić? Cóż, mówi się, że wobec wielu problemów, należy pozwolić naturze działać samej. Nie zamierzałam się z tym kłócić i choć często nie przynosiło to oczekiwanych efektów, tak przynajmniej dzisiaj pogoda uwolniła mnie od przykrego, swetrowego obowiązku, za co oczywiście dziękowałam jej dozgonnie, zapijając na szlufkę swoje lekko przybrudzone buty.

Zdyszana po dwugodzinnych ćwiczeniach, poprawiłam przed niewielkim lustrem roztrzepane włosy. Poszczególne kosmyki sprawiały wrażenie, jakby żyły własnym życiem i pomimo moich usilnych prób, dalej nie zamierzały schować się pod materiałem gumki. W końcu zostawiłam je rozpuszczone, pozwalając by ich rudy odcień kontrastował z białym materiałem koszulki. A co mi tam, nic lepszego bym z tego nie wymodziła.
Rozejrzałam się wokół siebie, upewniając się, że wszystko wzięłam. Nie dostrzegając żadnej ze swoich rzeczy na ławce lub pod nią, chwyciłam wiszącą na jednym z wielu haczyków rozpinaną bluzę wraz z zapakowaną torbą, po czym wybiegłam z pustej szatni.

Jak zwykle w soboty po południu, skończyłam swoje zajęcia baletu. Uczęszczałam na nie od trzeciego roku życia i ku mojemu szczeremu zdziwieniu, każdy w rodzinie powtarzał, że miałam do tego niesamowity talent. Być może mieli rację, ale nie robiłam i nie zamierzałam robić tego zawodowo, czy profesjonalnie - jedynie dla własnej przyjemności. Z resztą, nawet gdybym zmieniła zdanie, moich rodziców nie byłoby stać na wpisowe w jakichkolwiek zawodach. Na tamten moment oczywiście w żadnym wypadku mi to nie przeszkadzało. Dwie godziny w tygodniu z nawiązką odpowiadały moim wymaganiom – byłam wdzięczna za każdą minutę tańca.

Balet był dla mnie czymś w rodzaju odskoczni od problemów. Może nie do końca rozumiałam je w stopniu, w jakim bym chciała, ale nie zmieniało to też stanu rzeczy, iż miałam świadomość ich istnienia oraz faktu, że nie znikały od tak sobie. Harmonia muzyki i ruchów była dla mnie w tym wypadku wybawieniem. Działała kojąco, doprowadzała do pełnego wyciszenia, a w najbardziej niespodziewanym momencie zaskakiwała dynamizmem, wyzwalającym wszelkie ukryte i tłumione w dziecięcym ciele emocje. Za poczucie tego constansu warto było wiele poświęcić. Pamiętam, że raz trafił się moment, gdy zabrakło nam pieniędzy, by opłacić czesne za jeden miesiąc. Ćwiczyłam wtedy w pokoju, sprawiając, że blat od biurka stawał się „profesjonalnym" sprzętem zastępczym. Gdy później wróciłam na zajęcia, nauczyciel nie mógł wyjść z podziwu, jakim cudem utrzymałam formę. Nie spieszyło mi się, by wyznać, co przez poprzednie tygodnie służyło mi za salę gimnastyczną...

Natasha Romanoff - From Dusk Till Dawn. Historia Czarnej WdowyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz