15. Dzień dobroci dla zwierząt

114 18 0
                                    

Syriusz obudził się gwałtownie. Był cały zlany potem. Nie wiedział, która była godzina, dlatego z lekkim zdezorientowaniem podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Było jeszcze ciemno. 

Westchnął. Od kilku miesięcy nie spał prawie w ogóle. Ciągle dręczyły go jakieś koszmary. Dzisiaj na przykład śniło mu się, że jest prowadzony przez dwóch przedstawicieli Ministerstwa Magii, a dwóch kolejnych obstawia tyły na wypadek, gdyby próbował uciec. Dookoła jest pełno dementorów, a on sam ma na sobie więzienny strój. Obudził się w momencie, w którym zapadł wyrok - dożywocie w Azkabanie. Za co? Nie miał pojęcia, wiedział tylko, że nie robi mu to już żadnej różnicy. 

Ktoś głośno zastukał do drzwi. Zszedł na dół i otworzył. W progu stał Peter.

- Syriuszu, mój stary przyjacielu, mogę się u ciebie schronić? - Zapytał żałosnym głosem.

Zdumiony Black już chciał się odsunąć, ale nagle coś mu przyszło do głowy; niby dlaczego Glizdogon przychodzi do niego w środku nocy i prosi o gościnę? Przecież sprawdzał kilka godzin temu, czy jest z nim wszystko w porządku. Niemożliwe, aby w tak krótkim czasie nagle coś zaczęło mu zagrażać. 

Dyskretnie, aby nie zauważył, wyciągnął różdżkę i wycelował w człowieczka, krzycząc:

- Drętwota!

Kiedy niespodziewający się niczego intruz padł sparaliżowany na ziemię, szybko zaciągnął go do środka i szczelnie zabarykadował drzwi.

- Stworek! - Wrzasnął. - Sprowadź szybko Emmelinę, niech przyjdzie natychmiast do saloniku na piętrze. I ruszaj się, bo ci uszy żelazkiem przypalę!

Chwilę później w progu pokoju stanęła zaspana Emmelina. Gdy zobaczyła nieruchomego Petera, natychmiast oprzytomniała.

- Syriuszu, coś ty zrobił? - Zapytała przerażona, podbiegając do kanapy.

- Nie wpadaj w panikę. Idź szybko wezwać, kogo się da. Nie ma czasu. Idź i od razu wróć, wyjaśnię ci wszystko zaraz. - Dodał pospiesznie na widok jej zdziwionej miny.

Więzień został związany i zakneblowany do momentu przybycia innych członków Zakonu Feniksa. 

- Jestem, a Frank, Alicja, Dumbledore, Minerwa, i Moody już tu jadą. Mów, o co chodzi, dlaczego...?

- To nie jest Peter. Peter jest bezpieczny w swojej kryjówce, sprawdzałem jakieś cztery godziny temu na prośbę Jamesa. Kiedy wychodziłem, już spał. 

- Może ktoś go zaatakował, a ty...

- Nie, Emmelino, posłuchaj mnie. TO NIE JEST PETER. On nigdy nie odezwałby się do mnie w tak...dystyngowany sposób. To Śmierciożerca, który najwyraźniej nie umie się pod niego podszywać. Sam eliksir wielosokowy nie wystarczy.

Emmelina pokiwała głową. 

- Skąd wiedzieli, dokąd się udać? - Zapytała szeptem. 

- Nie mam pojęcia. Nie mam bladego pojęcia. 

Chwilę później do salonu wparowała piątka wezwana przez Emmelinę. Moody od razu przystąpił do działania - brutalnie przywrócił związanego do pierwotnego stanu, po czym na siłę wlał mu do ust kroplę veritaserum.

- Jak się nazywasz?

- Rosier. Evan Rosier. 

- Jak się dowiedziałeś , gdzie mieści się główna siedziba Zakonu?

- Od Czarnego Pana. 

- Czy Voldemort powiedział ci, skąd czerpie takie informacje?

- Śmiesz wymawiać jego imię? To się obróci przeciwko tobie, Moody, zdechniesz...

- ODPOWIADAJ!!!

- Nie. - Odpowiada wbrew sobie. - Ma wtyki.

- Dosyć, Alastorze, na razie dosyć. - Powiedziała profesor McGonagall. - Wiemy wszystko, co powinniśmy, jak na razie. Teraz trzeba zaczekać, aż odzyska swoje ciało i odeślemy go do Azkabanu.

- Ja go zabieram. Frank, idziesz ze mną. Alicjo, do domu, wam też już dziękuję. - Oznajmił zdecydowanym głosem Moody.

Syriusz odprowadzał go wzrokiem, gdy w asyście Franka wyprowadzał go z domu. W końcu został sam w towarzystwie Minerwy i Emmeliny. Dumbledore udał się do Ministra Magii.

- Trzeba było Rosier zabić na miejscu. - Wyszeptała Vance.

- Nie, nie załatwiamy spraw w taki sposób. - Odpowiedziała McGonagall.

- Ale on jest niebezpieczny.

- Emmelino, daj spokój. W końcu istnieje coś takiego, jak dzień dobroci dla zwierząt. Chociaż nazywanie ich zwierzętami... 

- Jest obrazą dla prawdziwych przedstawicieli tego gatunku. - Dokończyła profesor.


Łapa już się nie położył. Słońce wzeszło, a ulice Londynu odżyły nowym życiem. Myślał, że tego ranka już nic się nie wydarzy, kiedy nagle do jego sypialni wleciał patronus Franka i odezwał się ciepłym, cichym głosem:

- Rosier nie żyje. Moody stracił w walce spory kawałek nosa, ale poza tym nic mu nie jest. Daliśmy radę. 

Syriusz bez słowa patrzył, jak wiadomość rozpływa się w powietrzu. Nie wierzył w to, co słyszał. Jak? Jak można powierzyć misję Moody'emu, aby jej nie zakończył zgonem skazanego? 

Ale przynajmniej to jeden mniej, pomyślał. Nie ma opcji, aby mu współczuł, płakał po nim, albo coś innego. Nie ma opcji. 

Światło w ciemnościOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz