Dylematy

1.2K 75 8
                                    

-Jak wam poszło na pierwszym treningu? Znaleźliście jakichś znajomych?

Siedzę przy kolacji razem z Finnickiem i Lilianem. Vena od godziny siedzi w łazience, nie przychodząc, aby przywitać się z nami po treningu. Wokół na szwendają się awoksi, którzy co jakiś czas dolewają nam przeźroczystego, niebieskiego napoju, który nie pachnie zachęcająco. Finnick ignoruje ich za każdym razem, gdy podchodzą, aby uzupełnić jego kieliszek. Wygląda, jakby w ogóle ich nie zauważał. Całą uwagę skupia na nas. Jest uśmiechnięty, podekscytowany, jakbyśmy mieli mu opowiedzieć o naszym pierwszym dniu w szkole. Odgryzam kawałek mięsa, który znajduje się na moim talerzu, aby mieć pretekst do nieodpowiadania na jego pytania.

-Dobrze.- Mówi powoli Lilian.

-Dobrze. –Parodiuje go mentor –Ja chcę wiedzieć WIĘCEJ! Co robiliście, z kim nawiązaliście znajomość, co planujecie pokazać na prezentacji.

Zerkam na Liliana, wciąż pochylona nad talerzem. Chłopak krzywi się, niechętnie opowiadając mu o zawodowcach oraz swojej klęsce podczas strzelania z łuku.

-Eleonor szło o wiele lepiej. –Wyznaje na koniec –Jakby strzelała z łuku od dziecka. Już nie mówiąc o rzutach nożem czy...

-Tobie dobrze szło z toporem. –Zaperzam się.

-To świetnie! –Cieszy się Finnick. –A teraz jeść i spać. Macie się dobrze prezentować jutro na treningu. Dogadajcie się z tymi zawodowcami. Lepiej rydz niż nic. Tak więc... dobranoc.

Finnick wstaje od stołu i ignorując awoksę, która stara mu się wcisnąć do ręki szklankę z czymś, co przypomina wodę, w której pływa coś podobnego do ryżu. Słyszę szuranie krzesła i widzę, że Lilian również wstał. Działa to na awoksę jak dzwonek, bo podbiega do niego z taką samą szklanką. Zmieszany kręci głową, mamrocze do mnie krótkie „dobranoc" i szybkim krokiem idzie do swojego pokoju. Dokańczam jedzenie i zostaję na miejscu. Awoksi skaczą przy mnie, ale uspokajam ich gestem ręki. Bawię się łyżką na czarnym stole i rozmyślam nad wadami i zaletami znajomości z zawodowcami. Zaletą jest to, że nie zabiją nas, póki razem nie wykończymy trybutów. Tak, to jedyna iskierka, która słabo rozjaśnia ciemność. Czyli mielibyśmy zapewnione bezpieczeństwo, do czasu, aż reszta będzie martwa. Nie mam również pewności, czy nie zechcą nas zabić, jeżeli na coś się nie zgodzimy. Jest ich więcej niż nas, bo to cztery do dwóch. Dwa razy więcej. Nie ma mowy o buncie. W sumie byłoby nas sześciu, czyli osiemnaście przeciwko nas. Odejmując około pięciu, którzy sami się wykończą, albo których zabije czynnik zewnętrzny, taki jak brak wody pitnej. Oczywiście wszystko zależy od areny. Rok temu było miasto nad brzegiem rzeki. Dwa lata temu tundra, a jeszcze wcześniej góry i lasy. W snach widzę siebie na różnych arenach sprzed lat wstecz. Ja, umierająca w korycie rzeki. Ja, zabijana przez mężczyznę pod drzewem nożem myśliwskim. Ja, zgnieciona pod lawiną śnieżną. Płonąca żywcem, zaatakowana przez dzikie zwierzę, sparaliżowana po upadku z dużej wysokości. Za każdym razem martwa przez mój błąd albo jako ofiara. Zazwyczaj kończy się to szybko, ledwo co słyszę gong, rozpoczynający igrzyska. Padam jako pierwsza z trybutów. Za każdym razem Lilian patrzy na moje martwe lub konające ciało, bez żadnego wyrazu na twarzy. Jakby moja śmierć była czymś zwyczajnym, do zaakceptowania. Czymś pospolitym. Za każdym razem budzę się z nienawiścią do Liliana, która znika po długich przekonaniach, że to tylko sen i to niemożliwe, abym była aż tak obojętna dla niego. Przecież znam Liliana. Czy mógłby się zmienić przez te pięć lat, kiedy ze sobą zerwaliśmy?

-Nie śpisz. –Zauważa męski, łagodny głos.

Prawie spadam z krzesła. W jadalni jest ciemno, jedyne światło pada z ogromnego okna po mojej lewej. Na dworze zapadł już mrok, jednak wieżowce oraz ulice są dobrze oświetlone. Lilian siada przy oknie, wpatrując się w dalekie budynki. Bez słowa dołączam do niego, siadając na drugim końcu parapetu.

-Mam koszmary. –Przyznaję po chwili.

-Ciebie też zjadają mordercze sardynki?

Parskam śmiechem. Chłopak uśmiecha się półgębkiem .

-Ty też się boisz? –Pytam.

-Jasne. Sardynki to nie przelewki.

-Dla ciebie igrzyska to przy tym bułka z masłem.

-Posłuchaj... -Zniża głos i klęka, opierając się o moje kolana. –Wiem, że jesteś przerażona. Zajmę się tobą, póki będę do tego zdolny.

-A co z zawodowcami?

Jego usta stają się cienką linią, a brwi przysłaniają oczy. Wpatrujemy się w siebie przez moment. Czuję, jak ściska mocniej moje kolana, prawdopodobnie nieświadomie.

-Sądzisz, że powinniśmy się do nich dołączyć? –Pyta.

-Będziemy bezpieczniejsi. Przynajmniej do momentu, gdy zostanie choć jeden trybut, który będzie ich celem.

-Potem musielibyśmy uciec... -Zauważa. –To jak bratać się z pszczołami...

-Trzymaj przyjaciół blisko, a wrogów jeszcze bliżej.

-Głupie powiedzenie.

-Jak całe igrzyska.


Dziękuję tym, którzy dotrwali aż tutaj! Oraz przepraszam za tak długą przerwę między rozdziałami. Studia jednak skutecznie zajmują jakąkolwiek wolną chwilę oraz wszelakie myśli, nie pozwalając na stworzenie czegokolwiek zdatnego do czytania! Trzymajcie się ciepło!  

67. Głodowe IgrzyskaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz