Powrót do życia w K.G.

662 51 27
                                    

Nim słońce znalazło się w zenicie, musiałam przebywać w przychodni. W tym czasie Ewelein zdjęła bandaże z mojego brzucha, by sprawdzić, jak goi się rana. Była ona w znacznie lepszym stanie niż się tego spodziewałam. Kobieta posmarowała ją jakąś przezroczystą substancją i założyła nowy opatrunek. Pomogła mi też trochę rozgrzać moje mięśnie. Zrobiłyśmy razem rundkę wokół przychodni, po czym znów kazała mi położyć się do łóżka. W południe podała mi kolejną dawkę leków i pozwoliła mi opuścić tamto miejsce, zastrzegając jednocześnie, bym się nie przepracowała. Podziękowałam jej za czuwanie nad stanem mojego zdrowia, a potem skierowałam swoje kroki ku stołówce, by wreszcie zjeść większy, ciepły posiłek.

Rozejrzałam się po, jak zwykle o tej porze, zatłoczonym pomieszczeniu. Szefowie Straży, co też nie było niczym nadzwyczajnym, zajmowali stolik pod oknem. Nikt spoza Lśniącej nie śmiał się do nich przyłączać, jeśli żaden z chłopców nie poprosił kogoś do siebie, dlatego zostały tam jeszcze wolne miejsca. Nieopodal siedziała Alajea, otoczona kobietami, których imion nie znałam. O dziwo, nigdzie nie widziałam często plotkującej z nimi Karenn. Nie zastanawiałam się jednak długo nad jej nieobecnością, wiedząc, że mogłam przegapić wyjazd i oficjalne pożegnanie jakiejś delegacji na ważną misję w czasie, gdy byłam nieprzytomna. Z kolei jak zwykle gadatliwa Ykhar i tym razem znalazła towarzystwo do rozmów, jednak przeprosiła znajomych, kiedy tylko mnie zobaczyła. Podeszła do mnie sprężystym krokiem. Wyglądała na przejętą.

- Nic Ci nie jest? - Zapytała. - Tak się martwiłam! - Objęła mnie, nim zdążyłam odpowiedzieć. - To moja wina. Niepotrzebnie zostawiłam Cię z Mery'm. - Ciągnęła jednym tchem, odsuwając się nieco ode mnie. - Mogłam przewidzieć, jakie to było niebezpieczne, ale nie, oczywiście musiałam pędzić do pracy. Jakby papiery uciekły mi przez te parę minut, których potrzeba, żeby odprowadzić gdzieś dzieciaka. To takie nieodpowiedzialne z mojej strony! - Jej twarz coraz bardziej czerwieniała, a oczy szkliły się nieznacznie. - Przecież wiem, jak to jest mieć tylko matkę, i że moja to by chyba zabiła obcego dorosłego, który by się przy mnie kręcił, jak byłam młodsza...

- Ykhar. - Złapałam ją za ramiona i spojrzałam głęboko w oczy, by po wielu próbach udało mi się przerwać jej monolog. - Jestem cała. Oddychaj.

- Przepraszam. Zawsze się tak rozgadam, a chodzi tylko o to, że bardzo mi przykro, błagam Cię o wybaczenie i...

- Już się tak nie nakręcaj. - Chwyciłam ją jeszcze mocniej. - To nie Twoja wina, rozumiesz? Jeśli mamy kogoś obwiniać, to tylko mnie za niezachowanie czujności. Ale nie powinnyśmy nikogo, bo nikt nie odpowiada za chorobę Twyldy. Jasne?

Po jej policzkach spłynęły łzy, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy nie za ostro ją potraktowałam.

- Tak się cieszę, że nic gorszego się nie stało, że już prawie z tego wyszłaś. - Jeszcze raz mnie przytuliła, po czym opuściła pomieszczenie, kryjąc się przed spojrzeniami współpracowników.

Źle się czułam z tym, że musiała uciekać po rozmowie ze mną. Przez jakiś czas myślałam o tym, pozostawiona w osłupieniu pośrodku jadalni. Kiedy trochę oprzytomniałam, zaczęłam rozglądać się dookoła, poszukując wzrokiem wolnych miejsc. A dostrzegałam tylko niezliczone pary oczu. To na pewno nie zapewniało mi psychicznego komfortu, ale wciąż uparcie zastanawiałam się nad tym, gdzie powinnam usiąść. Skoro już skupiłam na sobie całą uwagę, nie mogłam ściągać jej na moich bliskich przyjaciół. Zdecydowałam się przysiąść do Camerii, z którą miałam całkiem niezłą relację, jednocześnie niebudzącą żadnych podejrzeń. Ona nie okazywała mi wzmożonej troski.

- Wszystko w porządku? - Drogę zaszedł mi Leiftan.

- Tak. Dziękuję.

Chciałam go wyminąć, lecz on delikatnie skierował mnie do stolika, który wcześniej zajmował samotnie. Zerknęłam na niego, mimiką swojej twarzy próbując wyrazić, że nie uważałam tego za najlepszy pomysł, jednak spotkałam się z jego bardzo stanowczym spojrzeniem. Posłusznie usiadłam na wskazanym krześle i pozwoliłam się obsłużyć, kiedy zaoferował, że przyniesie mi moją porcję. Wprawiało mnie to w zakłopotanie, ale wiedziałam, że nie mogę sprzeciwiać się przełożonemu na oczach reszty strażników. Nie chciałam przecież burzyć jego autorytetu, na który zapewne pracował latami. Jednak gdy w końcu zaczęliśmy spożywać posiłek, nie utrzymałam języka za zębami.

Zbiegi okoliczności nie istniejąOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz