A, napiszę w końcu o Liszcie.
***
Franciszek Liszt (1811-1886)
Z Lisztem jest taki problem, że... jego życie osobiste było krótko mówiąc kłębkiem absurdów i ANTY-wzorem do naśladowania.
Miał pełno kochanek, nadużywał alkoholu, należał do loży masońskiej, a mimo tego uważał się za szczerego i zagorzałego katolika - nawet przyjął święcenia kapłańskie... co nie oznacza że przestał być sobą (płeć piękna, moi państwo, płeć piękna).
Syn Austriaczki i zniemczonego Węgra, nie mówił w ogóle po węgiersku.A dziś uważany jest za najwybitniejszego węgierskiego kompozytora XIX wieku. Zabłysnął na muzycznym firmamencie już jako dziewięciolatek - potrafił z pamięci zagrać każde preludium i fugę z Bachowskiego zbioru Das Wohlentempierte Klavier! Beethoven mówił o nim: "Diabeł, nie chłopak!"
Tak... początkowo Liszt był jedynie pianistą... ale za to jakim!
Liszt był jedną z pierwszych, jeśli nie pierwszą gwiazdą muzyki w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Grywał koncerty w każdym zakątku Europy, wszędzie wywołując niesamowity entuzjazm. Wtedy Heine ukuł termin "lisztomania".
W dużej mierze odnosiło się to do zachowania jego "fangirls". Mdlały, piszczały, prosiły go o kosmyk włosów, chciały ucałować czubki jego palców... jedna nawet podobno przelała resztkę herbaty z filiżanki z której pił do flakonika, i schowała na pamiątkę!
Ech... dziewczyny, dziewczyny...
W Polsce pokutuje opinia, że Liszt był dozgonnym przyjacielem Fryderyka Chopina. Tak dobrze nie było. Owszem, znali się i przyjaźnili, ale nic nie było constans. W ostatnich latach życia Chopin bardzo się od niego oddalił...czemu, to dokładnie nie wiemy. A Liszt po jego śmierci napisał o nim książkę, pełną pochwał i zachwytów nad Chopinem, jego muzyką i nad krajem, z którego pochodził...