Wszystko zaczęło się, gdy miałem zaledwie siedem lat i pojechałem z rodzicami do Japonii, gdzie co roku spędzaliśmy wakacje. Przyznam, że w życiu nie myślałem wtedy o cudzie, którego doświadczę, wybiegając beztrosko na łąkę — to tam spotkałem tę niezwykłą istotę.
Zafascynowany pięknem drzewa kwitnącej wiśni, pod którym stanąłem, nie zastanawiałem się nawet nad tym, czy ów roślina może być czyimś domem.
W końcu kto normanly mieszka na drzewie, prawda?
Mając w głowie jedynie beztroską zabawę, w jednej chwili zostałem oczarowany, a motyle, które goniłem zniknęły, jakby ktoś złapał je wszystkie w ciągu sekundy.
Po raz pierwszy stojąc pod tak piękną rośliną, zapragnąłem dotknąć jej, zerwać kwiat i powąchać czule, by następnie zanieść go mamie.
Oczywiście, mając siedem lat, nie byłem w stanie podskoczyć tak wysoko, by dosięgnąć gałęzi, jednak nie przestałem próbować, w głębi serca wierząc, że kwiat trafi w moje ręce.
I tak też się stało, jednak ja nadal nie potrafiłem się wspinać ani latać. W przeciwieństwie do magicznej duszyczki, która postanowiła podarować mi tego jednego kwiata, a następnie milion kolejnych razem ze swoim sercem.
Białowłosa istota, której twarz zasłonięta była maską o podobiźnie kota, zwisała głową do dołu z wielkiego drzewa, zrywając dla mnie jego dary, by następnie wręczyć prosto do mych małych rąk. I pomimo, że nie widziałem jej ust, byłem pewien, że uśmiechała się szeroko.
Kotek ten z pewnością nie był zwierzęciem, ale nie był też człowiekiem, gdyż otaczała go ta magiczna aura, która nie jest charakterystyczna dla wyżej wymienionych stworzeń.
Czym więc był?
Z początku myślałem, że zwykłym dzieckiem, średnio w moim wieku, z farbowanymi włosami, bosymi stopami, przewiewnym białym ubraniem oraz dziwną, zwierzęcą maską — tak też zapewnie tłumaczyliby mi to dorośli, gdybym kiedykolwiek im powiedział.
Odbierając kwiatek z jego rąk, nadal ich nie dotykając, uśmiechnąłem się pod nosem, czując, że właśnie znalazłem przyjaciela na całe życie. Znacznie lepszego niż koledzy z ławki czy nawet ci z podwórka.
Obdarzony promiennym wyrazem twarzy, chłopiec-duch zeskoczył z wielkiego drzwa, by stanąć naprzeciw mnie, nadal nie zdejmując swej maski. Dotychczas rzadko ktoś się do niego uśmiechał (tak naprawdę, to nigdy).
Wtedy też ja, siedmioletni Lee Jeno, wyciągnąłem w jego kierunku swą dłoń, by potrząsnąć nią, uścisnąć; by dać znak, że chcę go poznać. Jedyne co dostałem w zamian było lekkim powiewem wiatru, gdyż dzieciak w masce białego kota momentalnie ode mnie odbiegł, śmiejąc się.
I na początku byłem rozczarowany, może trochę zdezorientowany, a zrozumienie tego wszystkiego zajęło mi lata.
Magicznych duszyczek się nie dotyka, inaczej umierają szybciej.