Prowadzony przez różowe płatki wirujące w powietrzu, zbliżałem się powoli do miejsca, w którym chciałem spędzić całą wieczność. Dłonie schowane miałem w kieszeniach dżinsów, zaciskając je mocno, jakby miało to odpędzić stres, który czułem. Pomimo niepewności przed naszym dziesiątym spotkaniem, gdy stanąłem pod wielkim drzewem kwitnącej wiśni, zrozumiałem, że będzie ono definitywnie najpiękniejsze.
Bo odwracając się, nie ujrzałem maski.
Zamiast tego, zobaczyłem białe, długie rzęsy, idealnie okalające jego ciemne, duże oczy, w których kryły się nie tylko blask, ale także ogromna radość.
Jasne, gęste brwi, uniesione lekko ku górze, prawdopodobnie z ekscytacji oraz ilości emocji, które odczuwał, widząc mnie po raz pierwszy od tylu miesięcy.
I ten szeroki, jak najbardziej szczery, piękny uśmiech, którym mnie obdarzył, tylko utrzymując w przekonaniu, że na pewno to ten wyjątkowy chłopak jest moją bratnią duszą oraz, że na pewno się w nim zakochałem, czy tego chciałem, czy też nie. W końcu o chwili tej marzyłem od dziesięciu lat, nie sądząc, że naprawdę kiedyś się wydarzy. Ale przy Nanie magia istniała, więc nawet te niemożliwe marzenia się spełniały.
Nagle poczułem jego ramiona na sobie. Białowłosy objął mnie energicznie, wręcz uwieszając mi się na szyi oraz ściskając mocno. Tamtych wakacji po raz pierwszy śmiał się tak głośno i często. Szturchał mnie łokciem, głaskał po włosach i wtulał się we mnie, jakby nie miał nic do stracenia. Nareszcie nie czuł się samotny, nareszcie mógł się do kogoś uśmiechać i dotykać go. Nareszcie był szczęśliwy.
Nie wiedziałem, że zaczął się powoli kruszyć i rozsypywać; rozpadać na kawałki na moich oczach...