Im dłużej wpatrywałem się w mojego ukochanego Nane tamtego dnia na łące, tym bardziej coś we mnie pękało. Był początek lipca, a on wydawał się trząść z zimna, ledwo trzymając się na nogach. I pomimo że nie miał już nawet siły na uśmiechanie się (gdyż robił to przez przynajmniej dziesięć minut, kiedy to lustrowałem go wzrokiem) obdarzył mnie jednym z ostatnich uśmiechów. Różnił się on od poprzednich, naprawdę, był po prostu inny. Nigdy nie zapomnę tego, jak wyjątkowo smutno wyglądał, pomimo serca przepełnionego radością. A gdy spojrzał w moje oczy przepraszająco, wydały mi się być głębsze niż kiedykolwiek; niczym ocean ukryty za pękającą taflą szkła. Albo inaczej, za cienką warstwą lodu, po której stąpał. I nawet ja nie mógłbym pomóc mu, gdyby upadł — Nana doskonale o tym wiedział. Gdy wpatrywałem się w niego ze zmarszczonymi brwiami oraz pękającym sercem, jego uśmiech nie zniknął nawet na sekundę, pomimo iż na moich ustach nie pojawił się w ogóle. Chłopak nic nie powiedział, jedynie zbliżył się do mnie, by przytulić czule. Już wtedy wiedziałem, że to ja doprowadziłem go do takiego stanu, ale nie miałem serca odsunąć się od niego, będąc przytulanym, bo wiedziałem, że tylko ja powstrzymywałem go od smutnego zakończenia... Nawet jeżeli nie potrafiłbym ponownie pomóc mu wstać, nadal mogłem starać się, by nie upadł tak szybko. Więc odwzajemniłem uścisk, zamykając go w ramionach z niezwykłą desperacją, rękę wplatając w słabe, rzadkie włosy. I dopiero gdy to zrobiłem, poczułem, że Nana nie trząsł się z zimna, a z emocji. Moja wiecznie szczęśliwa bratnia dusza płakała mi na ramieniu, podczas gdy ja obserwowałem uważnie jej rozsypujące się drzewo.— W-wszystko będzie dobrze, Jeno... Obiecuję, że będzie.
Tamtego dnia dowiedziałem się, że magiczne duszyczki potrafią kłamać.