XV. Ratunek

647 71 42
                                    


Megan obmyła twarz nad niewielkim modułem sanitarnym wysuwającym się ze ściany, kątem oka zerkając na Rena. Nie uszło jej uwadze, że wgapiał się w nią intensywnie, kiedy sądził, iż tego nie widzi. Kilka dni wcześniej rebelianci przestali zabierać go na przesłuchania i jego rany zagoiły się już niemal całkowicie, dzięki uzdrawiającemu szczeliwu, które znalazła w medpakiecie, dostarczonym przez mistrza Skywalkera. Ren w żaden sposób nie skomentował tego, iż opatrywała jego rany, ani razu nie usłyszała od niego choćby zwykłego „dziękuję", a sama nie potrafiła określić, czy jest jej z tego powodu choć odrobinę wdzięczny, czy może raczej zły, że okazał się aż tak słaby, iż musiał polegać na pomocy kobiety. Z cichym westchnieniem wytarła twarz rękawem swego kombinezonu. Wróciła na pryczę, nadal czując na sobie wzrok Rena. Udała jednak, że nie zwraca na niego żadnej uwagi. Położyła się na plecach, wsuwając ramiona pod głowę i wyciągnęła nogi do góry, opierając stopy o ścianę. Z każdym dniem sytuacja, w której się znalazła, wydawała jej się coraz bardziej surrealistyczna. Czuła się niczym w jakimś duszącym, ogłupiającym koszmarze, z którego jednak nie mogła się wybudzić. To wrażenie tylko potęgowała obecność Rena, który zdawał jej się coraz bardziej podobny do Zekka. Tak, jakby jej przyjaciel był dosłownie w dwóch miejscach naraz. Czasem, gdy budziła się na swej wąskiej pryczy, a jej wzrok padał na Kylo, przysypiającego pod przeciwległą ścianą, bądź starającego się medytować, lub po prostu siedzącego bez ruchu, z wyrazem kompletnej beznadziei oraz całkowitego opuszczenia w oczach, z trudem powstrzymywała się, aby nie zawołać go imieniem swego przyjaciela. Zwykle musiała zastanowić się chwilę, gdzie w ogóle się znajduje i dopiero wtedy przypominała sobie, że ta kupka nieszczęść o kruczoczarnych włosach w ubraniu Zekka, to wcale nie on, a największy postrach galaktyki – Kylo Ren. Chociaż... Cóż, jej już od dawna nie wydawał się wcale taki groźny, za jakiego pragnął uchodzić, lub za jakiego inni chcieli go uważać.

— Przepraszam, że rozbiłam ci ten wazon na głowie — rzekła, przypomniawszy sobie sposób, w jaki udało jej się go ogłuszyć na pokładzie „Sokoła Millenium", zanim odlecieli z Yavina IV. Ren spojrzał na nią wzrokiem bez ani krztyny zrozumienia. Odwróciła głowę w jego stronę. Wyszczerzyła do niego wszystkie zęby w szerokim uśmiechu. — Twoja matka nieźle się wtedy wściekła. — Zachichotała.

Młody mężczyzna gwałtownie poderwał się na równe nogi. Jego dłonie zacisnęły się w pięści, a nozdrza rozszerzyły z wściekłości.

— Leia Organa! — syknął.

Megan zmarszczyła brwi. Przysiadła na pryczy, spoglądając na niego badawczo.

— To już przeszłość! — warknął ponownie Ren.

Zaczął ze złością maszerować wzdłuż ściany, wciąż w tę i we w tę, w tę i we w tę, mamrocząc coś niewyraźnie pod nosem. Dopiero po chwili zrozumiała, iż mówi, że przeszłość nie ma już na nic wpływu. Należy ją zniszczyć. Zabić. Przy słowie „zabić" po plecach dziewczyny przebiegł nieprzyjemny dreszcz. W kontekście ich rozmowy nie była pewna, kogo Ren chciał zabić – przeszłość, czy własną matkę? Po krótkim namyśle stwierdziła, że chyba jednak wcale nie chce tego wiedzieć...

— Leia Organa to twoja matka, chcesz tego, czy nie — rzuciła. Ren zatrzymał się gwałtownie i posłał jej palące spojrzenie. Wzruszyła ramionami. — Nic na to nie poradzisz. Nikt nie wybiera sobie rodziny. Lepiej się z tym pogódź. Przeszłości nie zmienisz. — Spuściła wzrok, wbijając go w swe dłonie. — Ani nie wydrzesz z siebie. Nigdy. A przynajmniej nie do końca. Uwierz mi, wiem coś o tym...

Kylo wydał z siebie dziwny dźwięk, który przypominał ni to parsknięcie, ni to śmiech.

— Wiesz — rzucił pogardliwie. — Na pewno.

Star Wars - PoświęcenieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz