Rozdział 4

180 17 39
                                    

    Zaczynałam się powoli budzić. Czułam przyjemne ciepło na całym moim ciele, ale jednocześnie czułam, że leże na czymś twardym i strasznie niewygodnym. Do moich uszów stopniowo dobiegały odgłosy jakiegoś wentylatora.

    Przecież ja nie mam w domu żadnego wentylatora!

    Szybko otworzyłam oczy i poderwałam się z ziemi uderzając głową w jakiś metal. Zaczęłam rozmasowywać bolące czoło i rozglądać się dookoła zdezorientowana. Znajdowałam się w jakieś klatce, niczym schorowany pies, który ma zostać za chwile uśpiony. Przycisnęłam się do krat próbując uspokoić swój oddech. Byłam chyba w jakieś piwnicy. Ściany były szare, podobnie jak podłoga, w jednym kącie była nawet pajęczyna. Światło w tym pokoju dobiegało z czegoś co było nad moją głową, prawdopodobnie z jakieś wiszącej żarówki. W jednej z ścian był zamontowany wentylator wpuszczający świeże powietrze do pomieszczenia. Pod nim znajdowały się wielkie metalowe drzwi do pokoju niczym do jakiegoś sejfu.

    W jednej chwili straciłam zdrowy rozsądek. Spanikowałam. Podpełzłam do drzwiczek klatki i nadaremno starałam się je otworzyć. Zaczęłam trząść kratami z nadzieją, że którąś z nich uda mi się wyłamać, jednak to nic nie dało.

    - Pomocy! - zaczęłam krzyczeć - Niech mnie ktoś stąd wypuści! Pomocy! Ktokolwiek!

    Darłam się przez dłuższy czas. Po chyba pół godzinie straciłam siły, chęci, bolało mnie gardło i chciało mi się pić. W końcu zawiedziona i bliska płaczu położyłam się na niewygodnej metalowej podłodze klatki. Zastanawiałam się jak to możliwe, że się tutaj znalazłam. Czym zawiniłam? Coś jest nie tak w moim wyglądzie? Za dużo pracuje? Kto mnie tutaj ściągnął i jak? Drzwi były zamknięte, okno mam za wysoko, a dom przeszukałam przed tym jak się położyłam... A może nie? Nie pamiętam.

    Leżałam już nie wiadomo, ile czasu. Chyba po piątej, a może i dziesiątej godzinie usłyszałam czyjeś kroki. Od razu ożywiłam się. Te odgłosy dały mi nadzieje. Chciałam krzyczeć tak jak przedtem, ale bolące gardło mi na to nie pozwalało. Z coraz większą nadzieją patrzyłam w stronę drzwi. Otwarły się. Na widok osoby jaką tam ujrzałam zamarłam.

    Stał tam on... Nick. Wyglądał tak samo tylko miał dodatkowy pas, do którego zostały przyczepione paręnaście strzykawek i pochwa z nożem myśliwskim tuż nad paskiem od spodni. Usiadłam przerażona i cofnęłam się jak najdalej od niego. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, a zaraz potem zaczął się śmiać. Jego śmiech był złowieszczy, jakby wydobyłam się z głębin piekła, z dziewiątego kręgu będącym więzieniem Lucyfera, przyprawiał mnie o ciarki na całym ciele i przerażał. Starałam się opanować swój strach, musiałam działać. W końcu przestał się śmiać.

    - Boisz się? - zapytał się z złośliwym uśmiechem i przykląkł na jedno kolano przed klatką.

    Podpełzłam do niego patrząc się przez chwile w jego okulary i szybko sięgnęłam ręką przez kraty z zamiarem zabrania mu noża. Kiedy miałam już dotknąć rękojeści opuszkami palców on złapał mnie boleśnie za nadgarstek. Ponownie ogarnęło mną wielkie przerażenie.

    -Niegrzeczna z ciebie dziewczynka wiesz? - powiedział z tym swoim uśmiechem i puścił moją rękę, a ja z powrotem włożyłam ją do klatki 

    - Jest jakiś powód czemu tutaj jestem? - zapytałam opanowując się w miarę

    - Może. - odpowiedział tajemniczo i wzruszył ramionami, a po chwili zachichotał. - Pozwolisz, że w końcu tak pełnoprawnie się przedstawię. - kontynuował - Zwierzaczku nazywam się Nick Vanill. - ukłonił się sztucznie i zaczął krążyć wokół klatki. - TEN Vanill.

You are my pet, darlingOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz