24.

282 23 16
                                    

       Romantycznie mówiąc – fascynowała go przez parę krótkich chwil.

       Płynąc paryskim wieczorem ponad deskami sceny, lżejsza niż sama muzyka, nie potrzebowała dwóch sekund by rozkochać w sobie poetyckie serce; w jego oczach stała się wtedy naczyniem z którego sam Apollin pijał boską ambrozję. Umysł, niesiony falą zachwytu, przeżył zaćmienie jak gdyby ruchy francuskiej baletnicy już od pierwszych kroków rzuciły nań urok. Gwiazdy oczu podtrzymały stan adoracji.

       Lysander prędko wybudził się z tego dziwnego, acz czarownego, snu – zderzony z rzeczywistością w której kochankiem powabnej tancerki był cynizm – bogatszy o jeszcze dziwniejszą niż sama magiczna namowa wiedzę. Florence była sucha i chłodna. Nie w niej się zakochał. Za to jej artyzm! Pokochał kunszt, sposób poruszania się; każdy najdrobniejszy gest zsyłany ze sceny był niczym błogosławieństwo. Drobne uśmieszki, tęczówki rozjaśnione pasją. Jak cudownie okrutną rozkoszą było patrzeć!

       Czasem dostrzegał w koleżance cień powabnej baletnicy: dłoń poruszała się miękko kiedy dziewczyna odgarniała z jasnego czoła pasmo włosów albo, gdzieś w uśmiechu, pojawił się całkowicie szczery przebłysk. Nie potrafiłby uwierzyć – gdyby nie te drobniutkie dowody – że tamta paryska muza tańca klasycznego kryła się wewnątrz powściągliwej Florentyny.

       Pierwszego grudnia – gdy na korytarze trafił pachnący wciąż drukarską farbą artykuł demaskujący Deborę – Florentyna mignęła na granicy wzroku Lysandra pierwszy raz od niemal trzech tygodni. Zniknęła po piątku trzynastego, naznaczonym tragedią, bez słowa.

Rozalia usiłowała się z nią skontaktować.

Nie pojawiła się żadna wiadomość zwrotna; telefon pozostawał głuchy.

       Początek grudnia dwa tysiące piętnastego zastał Francuzkę w zadbanych, rozpuszczonych włosach. Szary golf z cienkiego kaszmiru otulał ją, piejąc peany na cześć atletycznego ciała. Rzadko w naturze zdarza się okazja, by po raz drugi zrobić pierwsze wrażenie; niewidzialna ciekawostka wiosny, przez letnie koleżeństwo i jesienną nienawiść, stała się wczesnozimową męczennicą; nieznaną bohaterką przyciągającą wzrok czy tego chciała, czy nie – i, och, Apollinie! Flo wykorzystała swoją okazję do cna!

       Oczy Lysandra widziały jak czasoprzestrzeń wokół niej zdaje się zaginać – sekundy rozciągały się, przepełnione uwagą ludzką jej poświęcaną. Rację miał ten, kto powiedział: „Grunt pod stopami tancerki jest ziemią świętą.". Nie peszyła się spojrzeniami; nie ignorowała ich ale też się w nich nie pławiła. Spowijały ją, potęgując tę nieokreśloną aurę potęgi. Każdy skrawek podłogi pod obcasami butów był jak kolonia francuska na tę krótką, błogosławioną chwilę kroku. O ile przed pierwszym grudnia Florence Le Haut wprowadzała Lysandra, zarówno jako artystę ale i młodego mężczyznę, w konfuzję, o tyle czerwień szminki tamtego popołudnia sprowadził na miłośnika wszelkich rzeczy pięknych oświecenie.

       Flo nie była dziewczyną.

       Nie była także kobietą.

Jej natura zdawała się nie być w pełni ludzka – o nie – do tego wniosku Lysander dotarł gdy zaczęły się problemy szkolnych korytarzy. Zrozumiał jednak, patrząc jak Rozalia rzuca się na szyję blondynki, że Florence nie była także mityczną kobietą fatalną za którą od jakiegoś czasu ją uważał. Była własnym artyzmem; stworzeniem niezrozumiałym: kto jednakże, na wszelkich bogów, oczekiwał od żywego dzieła sztuki czegokolwiek poza pięknem, sekretami oraz je ne sais quoi?


       Pochwyciwszy szare spojrzenie skinął na powitanie głową. Właścicielka tęczówek o zimnym, stalowym odcieniu odpowiedziała tym samym, zesztywniała z niezręczności w uścisku polskiej koleżanki; klepnęła dwa razy plecy w skąpym odwzajemnieniu przyjacielskiej czułości.

Walc płatka śnieguOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz